from Błoto słodsze niż miód

Małgorzata Rejmer

Artwork by Genevieve Leong

Aż przyleci ptaszek

Jestem zmęczony chorobą… Codziennie kupuję kolejną dobę życia, ale przychodzi taka chwila, kiedy każdy nowy dzień już tylko męczy i kiedy mówi się do Boga: „Dość”. A jednak żyje się dalej i walczy dalej. Dlaczego tak mocno czepiamy się życia? Widzisz ślad na moim czole? To bicie. Spędziłem w więzieniu dwadzieścia jeden lat i cztery dni, ciągle dźwigam ten czas tu, na plecach.

Nazywam się Neim Pasha, kiedy mnie aresztowali, miałem dziewiętnaście lat… Cóż ja wiedziałem? Nie zdawałem sobie sprawy, że błoto tak bardzo oblepia świat, że przywiera do każdej rzeczy. Kiedy człowiek jest młody, chce poznać wszystko, wszystkiego posmakować, ale niczego nie wie i niczego nie rozumie. W szkole recytowałem czarno-białe wiersze o miłości do ojczyzny i o wrogach narodu. Kiedy sam trafiłem do więzienia jako najgorszy wróg, kiedy po raz pierwszy przeszedłem przez tortury, nadal nie rozumiałem, czym jest polityka, czym jest władza, partia. O niczym nie miałem pojęcia.

Dopiero w więzieniu znienawidziłem system. Dopiero w więzieniu nauczyłem się: niech przeklęty będzie ten, kto pierwszy włożył kij w ziemię, zakreślił wokół niego krąg i powiedział: „To jest moje”. Niech przeklęty będzie ten, kto mówi: „Ktokolwiek wejdzie w mój krąg, tego zabiję”.

Dojrzewałem w więzieniu dzięki książkom i ludziom, którzy wiedzieli więcej ode mnie. Ekstremalne warunki wyostrzają zmysły; staje przed tobą człowiek i natychmiast wiesz, kim jest. Przyjaciele z więzienia byli dla mnie wielką pociechą i wsparciem, ich dobroć trzymała mnie przy życiu. Dzięki sobie nawzajem przetrwaliśmy. Dobrze, że do mnie przyszłaś. Pisarze są przewodnikami, pokazują cudze ścieżki, żeby inni mogli zrozumieć siebie.

Miałem trzynaście lat, gdy umarła moja matka. Została po niej wielka pustka, nie tylko dlatego, że matka jest niezastąpiona; śmierć zmienia wszystko, wyrywa ranę w sercu dziecka. Przez całe dorosłe życie towarzyszyła mi myśl, że utrata matki była przyczyną nieszczęść, które mnie spotkały.

Ojciec był surowy i zapracowany, więc tę wielką miłość, z którą zostałem, przelałem na mojego wujka, brata matki. Kiedy miał paręnaście lat, przez ich wieś przechodziła brygada Hysniego Kapy, wówczas jednego z partyzanckich dowódców, a potem trzeciego najważniejszego człowieka w państwie, po Enverze i Mehmecie Shehu. Wujek wyrwał się w stronę Kapy i zawołał: „Weźcie mnie ze sobą!”, ale żołnierze go pogonili: „Idź ty, gówniarzu! Ledwieś od ziemi odrósł!”. A jednak wujek się zawziął i szedł za nimi, póki nie przyjęli go do siebie. Po wojnie został w Szkodrze komendantem oddziału i tam wpadł w pułapkę: oskarżono go o kolaborację z jugosłowiańskim wywiadem i skazano na śmierć. Gdyby koledzy się za nim nie wstawili, skończyłby z kulą w piersi. Dostał dożywocie.

Nie wiedziałem, że miłość do wujka oznacza dla mnie niebezpieczeństwo. Nie wiedziałem, że w Albanii skazańcy cierpieli nie tylko przez lata więzienia, ale przez całe życie, bo reżim śledził każdy ich krok, próbował wywęszyć każdą słabość. Nie wiedziałem, że system działa, bo zło zatacza coraz szersze kręgi, dopóki nie dotknie każdego.

Nawet przez chwilę nie zastanawiałem się, czy życie w Albanii jest dobre, czy złe.

W latach pięćdziesiątych partia co miesiąc dawała nam po worku kukurydzy, dzięki której mogliśmy przeżyć. Zanosiliśmy ją do młyna i dostawaliśmy trzy, czasem cztery kilo mąki. Potem piekliśmy z niej chleb. Cieszyliśmy się wszyscy, kiedy wkładaliśmy do ust ciepłe kromki.

Na początku partia mówiła: „Wkrótce będziecie jedli złotymi łyżkami” i myśmy w to wierzyli.

Potem Hoxha krzyczał do tłumu: „Będziemy jeść trawę, ale nie ugniemy się pod naciskami obcych mocarstw”, a więc jedliśmy trawę. Dzieci szły w las i rwały dzikie zioła, matki mieszały je z mąką kukurydzianą i piekły z tego placki. Drewnianymi łyżkami jedliśmy zupę-wodę, przegryzaliśmy plackami z trawy…

Byłem prostym chłopakiem ze wsi, nie myślałem o ucieczce z kraju, nie zadawałem pytań. Zatrudniono         mnie w kopalni węgla w Memaliaj, więc tam pracowałem.

Tak jak wszyscy dookoła umiałem żyć bez nadziei i bez marzeń.

Jak by się potoczyło moje życie, gdybym tamtego dnia nie poszedł do dziadka? Spotkało się nas siedmiu: trzech braci mojej matki, dwóch jej szwagrów, mój młodszy kuzyn i ja. Wujkowie powiedzieli, że chcą uciec przez granicę do Grecji, ustalili datę: 15 maja. Rozeszliśmy się do domów, każdy z sekretem wiszącym u szyi jak kamień.

Wyznaczonego dnia podszedł do mnie w pracy kolega i wyszeptał:

– Policja pyta o ciebie.

Zaprowadzili mnie na komendę. Stałem przed człowiekiem, o którym wiedziałem, że jest wszechmocny.

– Twoi wujowie zostali aresztowani – powiedział. –Mów, jaki był plan.

Mówiłem: „Nie wiem” przy pierwszym ciosie, mówiłem: „Nie wiem” przy kolejnym, dławiłem się krwią i powtarzałem: „Nie wiem”, a potem już nie byłem w stanie mówić. W głowie kłębiła mi się myśl: „System wkradł się między nas. Kto doniósł?”.

Dostałem zakaz opuszczania miasta, ale pozwolili mi wrócić do hotelu robotniczego. Mieszkał tam mężczyzna, który wiele lat spędził w więzieniu, mądry i cichy człowiek. Zebrałem się na odwagę i powiedziałem mu, co się stało.

– Dam ci radę – powiedział. – Nigdy nie pytaj nikogo o radę, z nikim nie rozmawiaj, nikomu o niczym nie mów. Przeznaczenie i tak wykona swoją robotę, więc zamilcz i nie pogarszaj swojej sytuacji.

Aresztowali mnie 4 czerwca 1966 roku. Wtedy też dowiedziałem się, że 15 maja uciekło z Albanii dwóch moich wujków. W kraju została reszta – i cała rodzina, która miała ponieść karę.

W miłości mówi serce, w mądrości rozum, a w cierpieniu ciało. Ciało krzyczy cierpieniem. Torturowali mnie nieludzko, ale na każde pytanie odpowiadałem: „Nie wiem”. W sądzie stanąłem oko w oko z żoną wujka, która była świadkiem oskarżenia. Czy mogłem mieć jej to za złe? Miała maleńkie dziecko, została sama, musiała się ratować. Kobietę łatwiej złamać niż mężczyznę, jak by potem żyła?

– Wyszłam z domu, żeby gotować na zewnątrz – mówiła ciotka, patrząc przed siebie, w pustkę. – Kiedy uchyliłam okno, żeby wziąć sól z parapetu, usłyszałam, jak Neim mówi: „Chodźmy, bo policja nas aresztuje”.

Tamtego dnia padało, ona nie gotowała na zewnątrz, siedziała obok nas. Wszystko, co mówiła, zostało wcześniej przygotowane, nic nie było prawdą. Ciotka miała kamienną twarz i puste oczy, odgrywała swoją rolę jak marionetka pociągana za sznurki. Ja miałem w oczach łzy.

Skazano mnie na dwanaście lat więzienia. Wujek dostał sześć lat, szwagier mamy trzy lata, drugi został internowany. Mojego kuzyna, trzynastolatka, zostawili w spokoju.

Nigdy nie będę się zastanawiał, kto na nas doniósł.

Do aresztu wzięli mnie z kopalni, ale nie pozwolili mi się nawet umyć, ani tam, ani przed procesem. Kiedy trafiłem do więzienia w Tiranie, marzyłem tylko o jednym: żeby zeskrobać z siebie smród bólu i strachu.

Pierwszy człowiek, którego spotkałem w więzieniu, pochodził jak ja z Tepeleny.

– Mam nadzieję, że dopisze ci szczęście i nie będziesz siedział tu długo – tak mi powiedział.

Dostałem od niego mydło i ręcznik, umyłem się w zimnej wodzie, przeprałem bieliznę. W celi było dwudziestu więźniów, przywitali mnie dobrym słowem i papierosem. Zasnąłem natychmiast, jakbym był kamieniem wrzuconym do studni.

Rano więźniów budził wrzask: „Wstawać, wstawać!”, ale ja nic nie słyszałem, nic nie widziałem, nic nie czułem, zapadłem w letarg podobny do śpiączki. Strażnik krzyczał nade mną, walił mnie w twarz i mną potrząsał, a ja nie byłem w stanie się poruszyć, nie mogłem otworzyć oczu. Nieprzytomnego przewieźli mnie do szpitala.

Dostałem serię zastrzyków, krew ledwie płynęła w ciele, ale powoli, dzień po dniu wracały mi wzrok, świadomość, pamięć. W końcu znowu przestąpiłem próg więzienia, jeszcze raz bliższy śmierci niż życia, i znów pierwszego spotkałem tego człowieka, który wtedy podarował mi mydło. Przyniósł mi jogurt, który zrobił z więziennego mleka.

– Pierdolony Hoxha, niech go piekło pochłonie! – wyrzekał pod nosem, widząc, że nie mam nawet siły jeść. – Co on z nami robi, skurwysyn przeklęty!

Jakbym się otrząsnął. To na naszego wodza można powiedzieć złe słowo…? Byłem zbyt młody, by wiedzieć, czym różni się miłość do partii od nienawiści do Hoxhy.

Powoli wracały mi siły, spojrzenie nabierało ostrości i zaczynałem rozumieć, że wokół cierpią niewinni. W tej samej celi siedział z nami weteran wojenny z Kosowa, który w walce stracił obie nogi. Usychał w łóżku od dwunastu lat i prawie w ogóle się nie ruszał. Można by powiedzieć, że wegetuje, ale był człowiekiem tak samo jak my. Mówił:

– Nie wiem, kiedy jest lato ani kiedy jest zima, ale każdego dnia czekam, aż przyleci do nas ptaszek i usiądzie na parapecie. To moja jedyna radość. Jeśli ptaszek się spóźnia, zaraz zaczynam się martwić… Moje serce bije tylko dla niego.

Każdy z nas potrzebował myśli, która trzymałaby go przy życiu, ale wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dwudzieste urodziny obchodziłem w więzieniu w Laçu, gdzie trzymałem sztamę z trzema chłopakami w moim wieku. Pierwszym był Naum Kondakçi, brat słynnej piosenkarki Liljany, który studiował w ZSRR, dopóki się nie okazało, że ruscy nie są dość komunistyczni. Władze kazały mu wrócić, ale on wiedział, że się tu udusi. Ktoś doniósł, że młody Kondakçi wygląda na Zachód. Wyrok. Drugim był Murad Martha z Librazhdu, dobry kompan i straszny zapaleniec, pod sercem miał płomień. I trzeci, Sazan Haderi z Gjirokastry, siostrzeniec wysoko postawionego oficjela Shefqeta Peçiego, z nim znałem się najlepiej.

6 grudnia 1966 roku nie poszliśmy do pracy, bo zacinał deszcz. Siedziałem z Sazanem na korytarzu, a on raz po raz wychodził przed budynek i gapił się na chmury. Zadzierał głowę, stał tak przez chwilę i wracał.

– Ten cholerny deszcz nie chce przestać padać.

– Martwi cię to? – zapytałem.

– Zaraz przyjdzie moja żona z córką. Jak mnie aresztowali, to Alma miała sześć miesięcy…

Oczy wypełniły mu się łzami. Zrobiło mi się go żal.

– Nie przejmuj się, jak dziewczyny przyjdą, to strażnicy cię zawołają.

– Wiem… Po prostu chciałbym, żeby pogoda była ładna.

I wtedy usłyszeliśmy dziwny łomot. Sazan się poderwał. Ruszyłem za nim, nie mając pojęcia, co się dzieje, a on nagle odwrócił się i popchnął mnie z całej siły do metrowego wykopu ciągnącego się przed więzieniem. Kiedy udało mi się wygrzebać, zobaczyłem, jak Sazan wskakuje na tył ciężarówki, pada i znika mi z oczu, a potem samochód rusza z piskiem, rozwala bramę więzienia i już, nie ma ich. Oniemiałem. Salwy karabinów pruły powietrze, obóz huczał od krzyków i strzałów. Zaraz zwołali apel: brakuje Nauma, Sazana, Murada. Stałem w strugach deszczu, deszcz zmywał mi łzy, a ja marzyłem, żeby im się udało.

Byli pełni odwagi, ale zabrakło im szczęścia. Kilka kilometrów za więzieniem, na głównej drodze z Tirany do Szkodry, kierowca autobusu usłyszał huk karabinów i zatarasował drogę pędzącej ciężarówce. Trzech moich przyjaciół wybiegło z samochodu

i rozpłynęło się w lesie. W więzieniu krople bębniły o szyby, a na zewnątrz deszcz chłodził ich czoła i rozmywał ślady.

O północy przywlekli do obozu Murada i Sazana związanych drutem kolczastym. Obudzili nas, ustawili w rzędzie i rzucili nam pod nogi skrwawiony łup.

– Spójrzcie! – krzyczał naczelnik więzienia. – Tak wyglądają zdrajcy ojczyzny! Oto oni, leżą przed wami! Zapamiętajcie sobie ten widok.

Rano przed zwyczajowym sygnałem pobudki przyjaciel z pryczy wyszedł do łazienki, a gdy wrócił, miał obcą twarz.

– Przywlekli ciało.

Na korytarzu, tam gdzie codziennie stały wózki z jedzeniem, rzucili martwego Neuma. Żebyśmy zobaczyli. I żebyśmy zawsze o tym pamiętali, ilekroć będziemy ustawiać się w kolejce i czekać na jedzenie. Żebyśmy jedząc, zawsze mieli go przed oczami.

Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem ciało zamordowanego człowieka. Martwą twarz człowieka, który był mi drogi.

Gdy zobaczyłem jego zmasakrowane stopy, zdjąłem ręcznik, który miałem zarzucony na ramiona, i obwiązałem je nim delikatnie. Ale potem mój wzrok przeniósł się na brzuch rozorany kulami. Zdjąłem ręcznik ze stóp, zebrałem wyprute wnętrzności, włożyłem je do środka i nakryłem. Godzinę później naczelnik wezwał mnie do siebie.

– Kim był dla ciebie Neum?

– Kolegą z celi.

– Kuzynem?

– Nie.

– To czemuś to zrobił?

– Było mi żal.

Naczelnik wpatrywał się we mnie.

– Zabierzcie go.

Zaprowadzili mnie do izolatki, rzucili na ziemię, chwycili kloce drewna. Jeszcze wtedy nie widziałem, że będę bity tak często, że w końcu stracę rachubę, który to raz…

Wtedy, zamknięty w betonowej klatce dwa metry na metr dwadzieścia, zdałem sobie sprawę, że życie w więzieniu to nie tylko izolacja – to także niekończące się cierpienie, tortury i śmierć tych, którzy byli ci najbliżsi, i bezradność gorsza od śmierci.

Przeszedłem przez więzienia w Tiranie, Laçu, Elbasanie, Reps, ale największy ból czekał na mnie w Spaçu. Tam ukształtowałem się jako świadomy człowiek i tam

przygniótł mnie drugi wyrok. Za udział w rewolcie skazano mnie ponownie, na szesnaście lat.

Rewolta w Spaçu to było coś, co nie wydarzyło się w Albanii nigdy wcześniej, coś nie do pomyślenia. Ludzie trafiali do więzienia, bo powiedzieli, że chleb im nie smakuje, a tutaj nagle kilkuset więźniów ośmieliło się wystąpić przeciwko władzy. Rebelia w realiach najstraszniejszego terroru. Władza musiała zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś na chwilę wyślizgnął się z jej kleszczy.

Przyznałem się do udziału w buncie, bo nie mogłem znieść bicia. Torturowali mnie z rozmysłem, strategicznie; kata torturowanie tak bardzo nie męczy, a jak się zmęczy, to może odpocząć. Bitemu ból nie daje ani chwili wytchnienia. Władza przypatrywała się mojemu cierpieniu i wyciągała wnioski. Wiele razy podczas przesłuchań myślałem, że umieram. Ale nie umarłem.

Komunizm był pięknym gmachem, który składał się z mrocznych, przegniłych pokoi. Tak mówili więźniowie, starzy i nowi, bo ciągle przywożono kolejnych, zwłaszcza ludzi nomenklatury skazanych z powodu nabrzmiewającej paranoi Hoxhy. Oni dobrze rozumieli, czym jest komunizm i dlaczego stali się ofiarami. W Tepelenie skazano na więzienie dwieście sześćdziesiąt osób, w tym aż siedemdziesięciu dawnych bohaterów wojennych, partyzantów, dumę Albanii. Wydawało im się, że skoro narażali życie dla kraju, mają prawo krytykować partię, bo walczyli o raj na ziemi, a muszą żyć w piekle.

Ale w systemie totalitarnym nikt nie ma prawa mówić prawdy. Nikogo nie chronią jakiekolwiek zasługi. Ten system żywił się krwią Albańczyków, był potworem głodnym krwi, dlatego nieustannie polował na ludzi. A ponieważ z roku na rok był coraz słabszy, potrzebował tej krwi coraz więcej i więcej i wysysał ją z coraz młodszych. Starsi, którzy przeciwstawili się reżimowi na samym początku, od razu zostali rozstrzelani albo po prostu zniknęli.

Jaką krzywdę mogłem wyrządzić systemowi ja, dziewiętnastolatek, który usłyszał, że jego krewni chcą uciec? System chciał krwi, by przetrwać, potrzebował naszego strachu.

Kiedy po wydarzeniach w Spaçu zaciągnęli mnie do pokoju przesłuchań, zobaczyłem przez okno żołnierzy grających w siatkówkę, ich zdrowe, sprężyste ciała, kolorowe koszulki, usłyszałem wesołe głosy. Strażnicy dostrzegli, że patrzę przez okno; trzasnęły skrzydła. Dostałem w twarz.

Dopiero po kilku dniach śledczy zorientowali się, że byłem w drużynie odpowiedzialnej za wywieszenie flagi, i wtedy wybuchła ich furia. Kiedy mdlałem, cucili mnie wodą, ale wtedy ból ożywał na nowo i znów mdlałem. Dlatego niewiele pamiętam. Nie miałem zegarka, w sali tortur nie było czasu. Dopiero później uświadomiłem sobie, że pierwszego dnia katowali mnie przez osiem godzin. Przed północą nie byłem już w stanie ani chodzić, ani mówić. Dwóch policjantów powlekło moje ciało do celi.

Przesłuchujących było czterech: przychodzili, bili, krzyczeli, a potem wychodzili do następnego pokoju, by torturować innych. Zewsząd dochodziły krzyki, niosły się po korytarzu, wydostawały przez zamknięte okna. W pewnym momencie w pokoju zostałem tylko ja, sekretarka i czwarty z przesłuchujących, facet z Tepeleny.

Kiedy na niego spojrzałem, podszedł do mnie i bez słowa poluzował mi kajdanki. Pewnie myślał, że przyniesie mi ulgę, ale nie wiedział, że gdy dopływ krwi jest ograniczony, a potem krew znowu zaczyna krążyć, pojawia się ból tak straszny, że można zemdleć.

– Zaraz się dowiemy, co masz do powiedzenia. Pisz – zwrócił się do sekretarki. – 28 maja, ja, śledczy z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Skënder Qerimi…

Urwał. Siedział na krześle z pochyloną głową. Nagle podniósł ją i spojrzeliśmy sobie w oczy. Wiedziałem, że mam kuzyna, który pracuje w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, ale nigdy go nie spotkałem. Znałem tylko jego imię i nazwisko. Skënder Qerimi.

On pytał, ja odpowiadałem, maszyna do pisania stukała miarowo. „Krew z krwi”, myślałem. Zabrali mnie do celi.

Kilka dni później Skënder posłał po mnie.

– Nie żal ci siebie? – zapytał.

– To ty zrobiłeś ze mnie wroga – powiedziałem.

Podsunął mi jedzenie, ale pokręciłem głową.

– Mnie też nienawidzisz? – żachnął się.

Siedzieliśmy w milczeniu. Obaj zwiesiliśmy głowy. Ja i mój kuzyn, wróg ludu i pupilek ludu.

– Jeśli zdołam cię ocalić – powiedział – twoje szczęście, ale jeśli nie zdołam, nie będzie w tym mojej winy.

Kilka dni później wezwano mnie na kolejne przesłuchanie. Siedział przede mną śledczy z Gjirokastry.

– Wstań – powiedział. – Podejdź.

I z całej siły uderzył mnie w głowę, tak mocno, że upadłem na ziemię i zalałem się krwią.

– A teraz – powiedział bardzo z siebie zadowolony – podziękuj naszemu ukochanemu przywódcy, który postanowił, że daruje wam wszystkim życie, chociaż powinniście być rozstrzelani jak psy.

Kilka dni później znów zaprowadzono mnie do Sali przesłuchań. Na stole leżała kartka papieru i długopis, a wokół stali mężczyźni. Kiedy usiadłem, po kolei ściskali mi dłoń. Patrzyłem na ich ogolone, uśmiechnięte twarze, które raz zbliżały się w moją stronę, a raz

oddalały.

– …jesteś taki młody… rodzina na ciebie czeka… oni nigdy nie byli wrogami ojczyzny… rodzina prawdziwych patriotów… wszystko o tobie wiemy… twój dziadek zginął pod Joaniną…

– Gdzie jest towarzysz Ylli? – zapytał ktoś.

– W drugim pokoju. Zaraz przyjdzie – odpowiedział inny głos.

Wszedł towarzysz Ylli, co po albańsku znaczy „gwiazda”, piękny jak propaganda oficer śledczy w sprawie rewolty w Spaçu. Wszyscy wstali i zasalutowali. Ylli uśmiechnął się pod nosem. Miał trzydzieści lat, gładką cerę, pachniał wodą kolońską. Komunistyczna gwiazda w ciemnoczerwonym garniturze i białej koszuli.

– Ty jesteś Neim? – zwrócił się do mnie. – Słyszeliśmy, że dobry z ciebie chłopak. Damy ci szansę, a ty będziesz nam mówił, kto jest wrogiem partii.

Moje ciało pamiętało wszystkie tortury. Byłem tak strasznie zmęczony. Tak bardzo chciałem spokoju. Dlatego po chwili zapytałem:

– Chcecie, żebym szpiegował w Spaçu czy na terenie kraju?

– W Spaçu – powiedział Ylli.

Spędziłem tam siedem lat. Siedem lat, w czasie których stałem się dorosłym człowiekiem. Znałem wszystkich więźniów, a oni znali mnie.

– Zmieniłeś moją rodzinę we wrogów ludu – powiedziałem – a teraz chcesz, żebym został szmatą?

Wiedziałem, że chcieli ukarać w ten sposób nie tylko mnie, ale wszystkich więźniów, bo pokazaliby, że władza potrafi zniszczyć każdego.

Posiedzenie sądu odbyło się 20 czerwca. W oświadczeniu, które przedstawiono sędziemu, nie zacytowano moich słów. Tyle Skënder mógł dla mnie zrobić.

Ale moje zeznanie zaczyna się od zdania: „Wziąłem udział w rewolcie w Spaçu, czego żałuję”. Tyle ja mogłem zrobić dla siebie. Miałem dwadzieścia siedem lat.

Po odsiedzeniu wyroku wielu wracało do więzienia. Wystarczyły dwa, trzy miesiące. Pytaliśmy ich: „Dlaczego znów tu trafiłeś?”. Odpowiadali: „Rodzina odwróciła się ode mnie”.

Drżałem, gdy słyszałem te słowa, bo najbardziej ze wszystkiego bałem się powrotu do życia pod okiem Sigurimi, powrotu do bliskich, którzy będą mieli do mnie żal za te wszystkie lata, za ból, który spadł na nich z mojej winy. Zostawiłem po drugiej stronie ojca i trzech braci. Każdy z nich musiał codziennie mierzyć się z cierpieniem, którego ja byłem sprawcą.

Bałem się, że wrócę do więzienia, i bałem się wyjść na zewnątrz. Drżałem przed światem. Miałem dziewiętnaście lat, gdy poszedłem siedzieć, i czterdzieści, gdy wychodziłem, nie znałem prawdziwego życia i nie wiedziałem, co mnie czeka. Wiedziałem, że więźniowie wychodzili na wolność i popełniali samobójstwo. Topili się, wieszali byle gdzie. Jeśli nie mieli do kogo i do czego wrócić, w realiach komunizmu ich życie traciło sens.

Dobrotliwa partia odjęła mi lata od wyroku i oto 8 czerwca 1987 roku stanąłem przed bramą więzienia jako człowiek wolny. Patrzyłem na świat i nie mogłem w niego uwierzyć. Wokół było tyle przestrzeni, niekończącej się przestrzeni… Miałem w sobie tak wiele bólu, łamano mnie na tak wiele sposobów, a świat wokół trwał, drzewa owocowały, kwiaty kwitły, wzgórza się zieleniły. Tyle cierpienia zrodziło się wśród takiego piękna.

Kilkadziesiąt metrów od bramy płynął strumień. Włożyłem dłoń do wody i poczułem chłód w palcach. A gdy się wyprostowałem i wszedłem na most, zobaczyłem naczelnika więzienia. Za plecami miałem bramę, przed sobą resztę życia, a na środku drogi stał on. Spojrzał na mnie i wyciągnął rękę. Pomyślałem: „Cóż za ludzki gest. Znowu jestem człowiekiem” i także wyciągnąłem rękę, ale on zamiast ją pochwycić, złapał mnie za ramiona i siłą odwrócił w stronę więzienia.

– Spójrz! – syknął. – Przypatrz się uważnie.

Przyszło mi do głowy, że ten człowiek chce mnie znowu aresztować. Tylu ludzi wracało do więzienia!

– Zapamiętaj ten widok. Jeśli tutaj wrócisz, obiecuję ci, że cię zakatujemy. Zrobimy tak, żebyś cierpiał bardziej niż Taras Agolli.

Wszyscyśmy wiedzieli, co spotkało Tarasa Agollego: tortury celowane. Po powrocie do więzienia strażnicy katowali go przez trzy miesiące pod okiem doświadczonego lekarza. Ilekroć Taras był na granicy życia, tortury ustawały. Trafiał do szpitala, dostawał leki i czekano cierpliwie, aż nabierze sił. Kiedy znowu mógł ustać na nogach, tortury zaczynały się od nowa. I tak bez końca.

Naczelnik zostawił mnie samego na moście. Z takim obrazem opuszczałem więzienie.

Kiedy przestąpiłem próg domu, bracia i ojciec po prostu mnie przytulili, jakbym znów był chłopcem, który dwadzieścia jeden lat temu wyszedł z domu do pracy. Odkąd wróciłem, bez wielu słów, bez żadnych deklaracji, utworzyli wokół mnie tarczę ochronną, żeby nic więcej nie mogło mi się stać. Nie musiałem ani nic mówić, ani się skarżyć, oni wiedzieli wszystko. Nigdy w żaden sposób nie dali mi odczuć, że mają do mnie żal.

Ale i tak było mi ciężko. Przez trzy miesiące nie mogłem znaleźć pracy, a w komunistycznej Albanii pasożyty lądowały w więzieniu. Wiele razy szedłem do kopalni, którą znałem tak dobrze, prosząc, by mnie znowu przyjęli, ale za każdym razem słyszałem: „Nie”. Kara miała nigdy się nie skończyć.

Kiedy kolejny raz usłyszałem: „Nie”, uświadomiłem sobie, że władza zrobi wszystko, by mnie zniszczyć. Jeden z braci był wtedy ze mną.

– Przytul mnie po raz ostatni, bo to mój koniec – powiedziałem.

I coś we mnie pękło. Jakbym nie miał nic do stracenia, jakbym już wszystko stracił. A może w tamtej chwili po prostu straciłem rozum? Dotarło do mnie: w więzieniu czy poza nim – już nigdy nie będę wolny. Władza zawsze będzie mnie trzymać w kajdankach. I na przekór temu, w jakimś przedziwnym akcie rozpaczy, zacząłem krzyczeć. Szedłem przed siebie i krzyczałem:

– Zdechnijcie! Nienawidzę was! Idźcie do diabła!

Wykrzykiwałem ból gromadzony przez dwadzieścia lat.

Brat najpierw oniemiał, ale zaraz doskoczył do mnie i zasłonił mi usta. Jego palce wbiły się w moje wargi. Przyciągnął mnie do siebie.

– Zamilcz – wyszeptał.

Cały drżałem.

– Jeśli nie żal ci siebie, zlituj się nad nami!

Przywarłem do niego, dygocząc, a on trzymał mnie w objęciach bez jednego słowa, dopóki się nie uspokoiłem. Dopóki nie wyciszyło się moje ciało. To był najstraszniejszy moment. Ze wszystkich lat tamten moment był najstraszniejszy.

A jednak życie wtoczyło się na swoje tory i sunęło po nich, dzień za dniem. Znalazłem pracę, potem poznałem przyszłą żonę, urodziła się trójka naszych dzieci. Rodzice dali mi życie, ja dałem życie, stałem się ojcem. Nigdy nie zapomnę bratu, że mnie ocalił. W jakimś przedziwnym odruchu człowieczeństwa dał mi wtedy więcej niż ktokolwiek inny przez całe moje życie.

Ale w nowych czasach ledwie wiązaliśmy koniec z końcem, dzieci rosły, pracy nie było, znajomy powiedział, że ma dla mnie robotę. Miałem zostać strażnikiem więziennym, ja… Myślałem o swoim życiu, myślałem o swoich dzieciach i czułem, że los znowu nie daje mi żadnego wyboru. Najstraszliwszy był moment, gdy założyłem mundur. Wszystko wróciło.

Wydawało mi się, że udało nam się zastąpić straszny, wadliwy system systemem nowym i lepszym, że jeśli Bóg nie potrafił wymierzyć kary ludziom, którzy krzywdzili innych, to wymierzy im ją państwo, nowa, demokratyczna Albania.

Żeby zaleczyć rany, wstąpiłem do stowarzyszenia byłych więźniów politycznych. Początkowo działałem w nim bardzo aktywnie, ale szybko zrozumiałem, że nikomu nie zależy ani na tym, żeby kogokolwiek ukarać, ani na tym, żeby zadośćuczynić za nasze cierpienia. Dostaliśmy jakieś drobne sumy, poklepano nas po plecach, coś tam obiecano i odprawiono do domów.

A przedstawiciele starego systemu nigdy nie zostali ukarani, nie odpowiedzieli za swoje czyny ci, którzy rozlali tyle krwi. Tak wielu ludzi cierpiało każdego dnia, tak wielu umarło z pustym żołądkiem, tak wielu zginęło podczas ciężkiej pracy, za którą nikt im nie płacił. Mieli nadzieję, że gdy wreszcie upadnie system, który ich okłamał, nowy i lepszy potępi zbrodnie starego. Że Albania w końcu będzie demokratyczna.

Ale tak się nie stało. System się nie zmienił, zmieniła się tylko jego forma. U władzy są ci sami ludzie co dawniej, mówią tylko nowym językiem. Nie ma prawdziwej demokracji.

Młodzi powinni się uczyć o zbrodniach komunizmu, ale skoro nikogo nie ukarano, jaka nauka płynie dla nich z przeszłości? Czasem opowiadam w szkołach, jak to było w więzieniu, ale dzieciaki tylko kręcą głowami: „Nie, to niemożliwe”. W dzisiejszych czasach ludzie idą do więzienia tylko, jeśli popełnią wielkie przestępstwo, dlatego młodzi nie potrafią pojąć, że ktoś mógł zostać skazany bez winy. A państwo zamiast potępić stary system, zajmuje się wyłącznie tym, jak się wzbogacić.

Szaleje korupcja, nie ma żadnych zasad, a bez zasad nie ma prawdziwej wolności. Moja córka miała świetne wyniki w liceum, ale żeby skończyła studia, i tak musiałem płacić łapówki. Dzieci bogatych rodziców studiują za granicą, opłacają uniwersytet skradzionymi pieniędzmi ojców. Więc gdzie jest wolność? Gdzie równość? Gdzie prawda? Gdzie jest marzenie o demokracji?

Jesteśmy rozczarowani i zmęczeni. Staliśmy się żebrakami pogrążonymi w cierpieniu. Od upadku komunizmu minęło dwadzieścia sześć lat, przyjęto ustawy, które obiecywały rekompensaty za lata przepracowane w więzieniach, ale pieniędzy nigdy nam nie wypłacono. Znajdą się, jak już wszyscy umrzemy.

W nowej Albanii nie liczy się prawda. Na co ona komu? Nie można jej sprzedać ani kupić. Ludzie przestali mieć nadzieję, że prawda przyniesie wyzwolenie, że oczyści Albanię. Świat nadal przykryty jest błotem. Nie chcę zabierać tego błota do grobu.

Neim Pasha zmarł 9 marca 2018 roku.