Samobójstwo Brunona Schulza

Ziemowit Szczerek

Illustration by Dianna Xu

Niby pojechaliśmy do Drohobycza szukać Schulza, ale tak naprawdę wschodu szukaliśmy. Tej wschodniej, posowieckiej egzotyki. Ruskości.

Kierowca marszrutki wyglądał na maniaka. Był z niego kawał kutasa i powarkiwał na nas wszystkich dookoła. Na nas też.

Jedno oko miał zielone, a drugie—błękitne. Zauważyłem to, gdy płaciłem mu za przejazd i gdy rzuciłem mu na deskę rozdzielczą dwóch niebieskich Jarosławów Mądrych. Popatrzył na mnie tym swoim wzrokiem wariata i wiedziałem, że będzie ostro. No i było, bo maniak pędził środkiem szosy, dokładnie pośrodku miejsca, w którym powinien być namalowany środkowy pas (ale go nie było), i nie bał się niczego. Ja bałem się za niego. Hawran, widziałem, też miał trochę stracha, ale nadrabiał miną, że niby nie, nieustraszony, jemu nie pierwszyzna, on ze wschodem obyty.

Maniak przez cały czas kogoś wyprzedzał. Wyglądało na to, że taki miał cel życiowy. Wyprzedzić w życiu jak najwięcej samochodów. O milimetry unikał czołówek, ale cały czas łykał auto za autem, całą tę rozlatującą się poradziecką drogową menażerię. Bo to festiwal żywych trupów był, to, co działo się na drodze. Zdychające żiguli, półmartwe zaporożce, ożywione jakąś magią już chyba tylko; wołgi, które skowytały o litościwą śmierć, zakończenie cierpień.



*

Było południe i upał, pole ciągnące się po horyzont wyglądało, jakby płonęło zielenią.

—Nie masz wrażenia, że horyzont jest jakby dalej niż u nas?—Spytałem Hawrana, nieco rozmarzony.

—Nie—mruknął Hawran, nie patrząc nawet za okno. Był wściekły. Oglądał zdjęcia na aparacie fotograficznym. Zrobił je wczoraj wieczorem i dziś rano, we Lwowie. Było na nich głównie połupanie, zniszczenie i demolka. Bardzo malownicze. I różne ciekawostki: anglojęzyczne menu ze lwowskiej restauracji, na której kurze udko było opisane jako „chicken foot”, a kurczak po chińsku—jako „chicken on People’s Republic of China”. Albo facet na ulicy przebrany za świnię i reklamujący jakiś sklep mięsny, którego właściciel zbyt mocno wziął sobie do serca zasady zachodniego marketingu. No i zrobione ukradkiem zdjęcie milicjanta, który odlewał się na koło własnego radiowozu marki łada samara na jednej z nieasfaltowanych uliczek Zamarstynowa. To znaczy—Hawranowi wydawało się, że robi mu to zdjęcie ukradkiem. Bo milicjant—młody gówniarz, wyglądający jakby właśnie skończył gimnazjum —zauważył i zaczął na Hawrana wrzeszczeć. Wtrąciłem się, więc zaczął drzeć się i na mnie. Domagał się naszych paszportów, których mu nie daliśmy—dasz gnojowi dokumenty, to je potem trzeba będzie wykupywać za grubą kasę. Ale widać było, że właśnie o kasę mu chodzi. Bo o co innego. Chciał 100 dolarów za znieważenie funkcjonariusza. Hawran roześmiał mu się w twarz. Milicjant, dość niespodziewanie, popchnął go i złapał za ręce. Zanim zdążyłem zareagować, zbaraniały Hawran już stał twarzą do płotu, z rękami opartymi o sztachety i nogami szeroko, a młody przetrzepywał mu kieszenie. Znalazł w bojówkach Hawrana sznurek, odrzucił go na bok, a potem —scyzoryk. Szpanerski, szwajcarski, w którym było ostrzy chyba z pięćdziesiąt, do ryb, do filetów, do konserw, do tego jakieś wytryszki, latarka nawet była, wiertarki tylko brakowało. Gówniarz pobawił się nim chwilę, po czym podstawił Hawranowi ostrze pod nos i poinformował, że to broń biała, a to jest poważne przestępstwo, bo takiej broni na Ukrainę nie można przemycać i że to się skończy dla nas więzieniem.

—Dobra, kolego — zapytał Hawran po polsku —nie pierdol, ile?

—Sto—powiedział gówniarz, niby to koncentrując się na otwieraniu i zamykaniu ostrza. Hawran sięgnął po portfel i wyjął sto hrywien. Gliniarz się roześmiał.

—Dolarów. Mówiłem przecież.

—Chyba cię pojebało—warknął Hawran.

—To ile dasz?—Targował się milicjant.

—Pięć ci mogę dać.

—Dawaj paszport.

—Dziesięć.

—Paszport dawaj.

—To ile?

—Siedemdziesiąt.

—Słuchaj—Hawran próbował ratować resztki godności, dlatego warczał na niego jak pies—mogę ci dać maksymalnie dwadzieścia i ani, kurwa, centa więcej.

Gliniarz zmrużył oczka, bladoniebieskie jak suknia Najświętszej Marii Panny.

—Dobra—powiedział—dawaj dwadzieścia.

Hawran wyciągnął dwie dziesiątki z wewnętrznej kieszeni spodni. Musiał mieć przygotowane na okazje tego typu. Gliniarz przykrył dłonią jego dłoń i forsa, jak na występie Houdiniego, zniknęła.

—Dawaj nóż—Hawran wyciągnął rękę. Gliniarz podetknął mu pod nos zamknięty scyzoryk.

—Konfiskata—powiedział—to bardzo niebezpieczne narzędzie. Schował scyzoryk do kieszeni, podszedł, bujając się jak kowboj, do swojej łady samary, wlazł w nią i odjechał. O zdjęciu zapomniał. Albo od początku miał je w dupie. Hawran puścił za nim taką wiązankę bluzgów, że aż baby z sąsiednich domów wyszły na werandy.

No i teraz Hawran czuł się upokorzony i wściekły.



*

Na drohobyckim dworcu smutne babuszki sprzedawały co się dało. Jakieś baloniki, noże, ręczniki. Pozbywały się kolejno wszystkiego, co udało im się w życiu nagromadzić, żeby jakoś pociągnąć jeszcze tych kilka lat. Nikt nie kupował, bo ich życia były nikomu niepotrzebne. Każdy miał wystarczająco własnych problemów ze znalezieniem uzasadnienia dla własnego.



*

Faceci w przydworcowej knajpie zgodnie twierdzili, że za Sojuza było lepiej, i trzeba było oczu nie mieć, żeby—niechętnie bo niechętnie —nie rozumieć, że mieli rację.

—Rzecz w tym—tłumaczył facet z fryzurą a’la lata siedemdziesiąte, podobny do Kazimierza Deyny—że za komunizm brali się nie ci, co potrzeba. Czyli Moskale. Oni czego nie zaczną, to spierdolą—twierdził, pijąc swoje piwo ze spokojem dziwnie nie pasującym do tego apokaliptycznego rozkurwienia, które wokół panowało.

Ten jego spokój mógł się kojarzyć tylko z ciszą przed burzą i wydawało się, że facet zaraz wyjmie spod stołu pepeszę i obróci cały ten lokalik w perzynę. Że po prostu dokumentnie rozpierdoli wszystko dookoła: bar, barmana, tych kilka butelek, które stały na półkach, telewizorek na lodówce, gości, w tym nas, oczywiście. Ale nie tylko, bo do rozpierdolenia był tu jeszcze grubas z karkiem jak słonina, który drapał się po jajach kluczykami do samochodu, jakiś nieokreślony dziadek, który mógł w przeszłości być kimkolwiek—od żula po generała, jakichś kilku młodych, krótko ostrzyżonych kolesi o twarzach drapieżników. Wisiało tu coś w powietrzu, jakieś napięcie, coś tu wyglądało tak, jakby zaraz miało zacząć się dziać —a Deyna był na to wszystko o wiele za spokojny. Dlatego kojarzył się ze spustem, który zaraz się uruchomi.

—Gdyby za komunizm wzięli się Niemcy czy, jeszcze lepiej, Szwedzi—ciągnął Deyna —to cały świat wyglądałby inaczej. Wszyscy by pojęli, że to najlepszy system jaki może być. Bo tak—Deyna zaczął odginać palce—pracę masz, dom masz, spokojną głowę masz, urlop masz, wszystko masz. Tyle, że—przestał odginać i strzepnął popiół z podjętego z popielniczki papierosa—wzięły się za to Kacapy. I spierdoliły, jak wszystko inne. Spierdolić taką piękną ideę!—Westchnął z prawdziwym żalem, łącząc w ten sposób swoją galicyjską prozachodniość ze świadomością, od której odciąć się po prostu nie mógł: że za Sojuza było lepiej.

Dopiliśmy piwo i zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Nie chcieliśmy, żeby to przy nas eksplodowała ta energia, która tutaj się ulatniała jak gaz z kuchenki.

—Mylisz się, Bohdanie—powiedział tymczasem nieokreślony dziadek, kiepując papierosa w wielkiej, ciężkiej popielniczce, za pomocą której można by komuś spokojnie roztrzaskać czaszkę —Gdyby to Niemcy albo Francuzi robili światowy komunizm, to znowu trzeba by było mieć wobec nich kompleksy. A w Sojuzie to Moskale mieli kompleksy wobec nas, bo u nas zawsze było bardziej kulturno, niż u nich.

—A u Estońców bardziej, niż u was. Chuj wam wszystkim w usta, banderowcy jebani—powiedział głośno po rosyjsku grubas, który przestał drapać się po jajach, dopił jednym haustem piwo, skiepował papierosa, wstał i wyszedł, trzaskając drzwiami. Przez okno widzieliśmy, jak wsiada do wyklepanego audi setki i tak wykurwia z piskiem opon, że babuszka handlująca opodal jajkami mało zawału nie dostała.



*

Sowieckie blokiszcza opanowały galicyjskie pagórki jak wojsko, które opanowuje strategiczne wzgórza. Szliśmy do centrum długą, nużącą drogą, prowadziła przez osiedle chruszczowych bloków. Pomiędzy blokami stała stara cerkiewka, ostatni ślad tego, co było tu wcześniej. Bloki stały nad nią, jak dresiarze nad ofiarą, której chcą wpierdolić. Na ich balkonach składowano drewno na opał, a z okien sterczały kominy kóz.

Pod cerkiewką spotkaliśmy młodego Polaka z plecakiem. Na nasz obraz i podobieństwo. Czaił się za płotkiem i próbował zrobić zdjęcie trzem dziadkom siedzącym na ławce pod blokiem aparatem z gigantycznym obiektywem. Waliło od niego balsamem Wigor na kilometr.

—Patrzcie na tych dziadków—powiedział, gdy podeszliśmy. —Coś w nich jest—powiedział, odpalając fajkę—takiego, no, błogosławionego. Jakaś odwieczna mądrość jest wypisana, rozumiecie… na twarzach. Takie… spokojne pogodzenie się z losem, no… takie oświecenie jakby.

—Tak—odpowiedział Hawran, który ewidentnie potrzebował się na kimś wyżyć—od bezrobocia i opierdalania dostaje się najlepszego oświecenia.

Koleś popatrzył na nas jak na barbarzyńców.

—Nic nie kumacie—odpowiedział.

Z cerkiewki wyszła dziewczyna. Krótkowłosa, w japonkach, z pięknymi stopami i nogami wyrastającymi z dżinsowych spodni obciętych w samym kroku. Miała czarne, bardzo czarne oczy. Jakby ktoś jej wystrzelił dwie dziury w głowie. A zaraz za nią pop. Rozmawiali po ukraińsku. Pop miał taką minę, jakby się zastanawiał gdzie by tu ją zaciągnąć, żeby dało radę ją spokojnie stuknąć. Był ewidentnie rozczarowany, gdy dziewczyna podeszła do kolesia z aparatem i go objęła. Polak i Ukrainka. Fotograf obserwował spojrzenia, jakimi oblepialiśmy krótkowłosą i nałożył na siebie uśmieszek charakterystyczny dla chłopaków niewyobrażalnie pięknych dziewczyn—wymuszonego pobłażania i nieszczerej ironii.

—Wy do Schulza?—Spytał.—Miejsce, gdzie go zabili poznacie po zniczu. Bo go zapaliłem—pochwalił się.

—Ojczyzna ci tego nie zapomni—Hawran poklepał go po ramieniu, a udom i łydkom puścił oko. Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą. Tymi wystrzelonymi dziurami.



*

Był znicz, był. Stał pod schodami piekarenki, której szyld głosił „Swiżyj chlib”. Nawet się palił. To w tym miejscu zwłoki Schulza leżały przez cały dzień, bo Niemcy z jakiegoś powodu nie pozwolili ich stamtąd zabrać. Próbowałem sobie to wyobrazić. Jego, leżącego, małego, czarniawego, w ciężkim, zimowym płaszczu —ale nic z tego nie wyszło. Tak samo jak nie mogłem sobie tutaj wyobrazić tych erotycznych korowodów z „Xięgi Bałwochwalczej”. To musiałoby wyglądac po prostu głupio. No, ale trudno w ogóle było sobie wyobrazić w Drohobyczu cokolwiek, co działo się przed czasami radzieckimi. Nawet Galicję. Związek Radziecki przywalił Galicję swym kostropatym cielskiem, i to cielsko nadal tu leżało, bo choć zdechło to nie było jak go pochować.

Poszedłem więc do apteki po balsam Wigor, a Hawran—do spożywczaka po kwas chlebowy. Jak zawsze, gdy kupowałem Wigor, aptekarka uśmiechała się pod nosem. Peszyło mnie to.

—Co jest takiego zabawnego w balsamie Wigor?—Spytałem.

—Ależ nic, nic—odpowiedziała ona.

—Ale przecież widzę—powiedziałem. Pokręciła głową i powiedziała, żebym się nie przejmował i że wszystko jest w porządku. Wzruszyłem ramionami. Wziąłem dwie flaszki i wróciłem na schodki. Hawran już siedział. Znicz zapalony przez fotografa płonął mu u stóp. Popijaliśmy i patrzyliśmy na drohobycki rynek.

—Zapaliliście znicz? Jak ładnie—usłyszeliśmy nagle po polsku. Obok nas stały dwie dziewczyny. Jedna miała na podkoszulce napis „Bruno Schulz”, a druga—„Franz Kafka”. Włosy obu były farbowane na czarno, tyle, że jedna nosiła je krótkie, a druga—długie, po łopatki. Obie trzymały w dłoniach po czarnej świeczce.



*

Były z polonistyki. Z Warszawy. Ta z krótkimi włosami miała na imię Marzena. Ta z długimi—Bożena. Przyjechały, jak twierdziły, „oddać hołd wielkiemu polsko-żydowskiemu pisarzowi, mistrzowi mowy polskiej”. Tak to ujmowały. Oddać hołd i koniecznie znaleźć ulicę Krokodyli.

Zapaliły swoje czarne świece (kupione zapewne w jakimś dizajnerskim sklepie jeszcze w Warszawie), postawiły pod schodami —i usiadły koło nas. Puściliśmy Wigor w ruch.

—Mój Boże, jaki to biedny, a zarazem fascynujący kraj, tak?—mówiła Bożena, a głos miała irytujący. Skrzeczała, co tu dużo mówić, i drażniąco dzieliła wypowiedzi na sylaby.—Z chęcią bym tu pomieszkała chwilę. Ja tu się czuję trochę jak w bajce. Kojąco mi jest, tak? Koi mię to. To zniszczenie, którę tu zaobserwowywujemy, ma w sobie coś schulzowskiego w gruncie rzeczy, tak?—Bożena machała nieco rękami, gdy mówiła. Na przegubie miała wytatuowane jin i jang. Oznaczało to, że po studiach raczej nie odnajdzie się prędko na rynku pracy. I raczej nic więcej.—Mię to naprawdę zauracza. W tę kraju. Wszystko tu jest—yyy—rozjębane, jak u Schulza. Wszystko jest niedorobione. Takie—manekinowate, tak? Utraciło formę. Mię to się bardzo podoba.

—„Mię”?—Hawran też był już nieźle zrobiony.—Czemu mówisz „mię”?

—O, to stara, piękna forma—w imieniu koleżanki wytłumaczyła równie naspidowana Wigorem Marzena—używał ję Bolesław Leśmian i Brunon Schulz, bo to się odmienia Brunona a nie Bruna, nie wię czy wiecie, no i w ogóle tak się kiedyś w ogóle mówiło. Gdy wszystko było lepsze i mądrzejsze, a w gazetach pisano językiem szykownym, a nie że Doda i cyce, a w kawiarniach rozmawiało się o rzeczach mądrych i niebanalnych. Bo w kawiarniach siedział Witkacy.

—A dlaczego na końcu każdego zdania dodajesz „tak”?—Spytałem Bożeny.

Bożena popatrzyła na mnie złym wzrokiem.

—Nie każdego przecież końcu zdania, tak?—Spytała.—W sumie nie wię. A co, przeszkadza ci to?

Generalnie powinniśmy byli je tam zostawić na tych schodach, ale hormony wzięły górę: Marzena była naprawdę kręcąca. Bożena już mniej, ale Marzena, no, no… Miała coś filuternego w wargach, w sposobie, w jaki układała usta, ptasio trochę—i wyglądało na to, że Hawran też ma na nią ochotę. No to sobie powspółzawodniczymy, pomyślałem. Sport to zdrowie. Dokupiliśmy więc tylko kwasu chlebowego, zmieszaliśmy go z Wigorem i poszliśmy z nimi szukać tej ulicy Krokodyli.



*

Snuliśmy się po ulicach Drohobycza i odkrywałem, że Bożena może i mówi „mię” i „tak”, ale ma sporo racji. Forma tutaj naprawdę istniała wyłącznie jako zabytek. Cała ta cywilizacyjna narzuta, którą przyniosło Drohobyczowi ostatnie kilkadziesiąt lat to była taniość. Prowizorka. Post-nomadyzm jakiś. Tak samo jak w Polsce, tylko bardziej. „Pseudoamerykanizm”—czytała skrzeczącym głosem Bożena, bo—jakżeby inaczej —miała ze sobą „Sklepy cynamonowe”—„zaszczepiony na starył, zmurszałył gruncie miasta, wystrzelił tu bujną, lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności”.

Ale tak naprawdę było o wiele gorzej, niż wyprorokował to Schulz.

„Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urządzeń”

Rzecz była w tym, że nie trzeba było przyglądać się z bliska. Wszystko to, cały ten szwindel i tandetę widać było już na pierwszy rzut oka. To nie było nawet udawane piękno, to było piękno czysto umowne. Sygnalizowane. Polegało na tym, że jeśli—na przykład —jakiś kupiec dzierżawiący sklepik w Rynku postawił sobie przed tym sklepikiem starą doniczkę, i w tę doniczkę naładował ziemi, i do tej ziemi powsadzał z dupy podobierane kwiatki, to nie było to, oczywiście, żadne, kurwa, piękno. Ale był to sygnał, że sklepikarz bardzo chciał, żebyśmy zrozumieli, że w tym miejscu chciał umieścić coś pięknego i że robił co mógł.

„Tak ciągnęły się, jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany, drogerie, zakłady fryzjerskie”—czytała na głos Bożena, a dykcję miała koszmarną.—„Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter: KĄFISEHI, MANIKIH, KĄG OF ĄGLĄD”.

Mój Boże, myślałem, zataczając się już z lekka. Nasz upadek, myślałem, jest absolutny. Przecież to, czym on gardził my teraz uważamy za szczyty sznytu i fasonu. Schulz nie przeżyłby w dzisiejszym Drohobyczu ani minuty. Nie czekałby na gestapowców, tylko sam by sobie strzelił te dwa razy w potylicę.



*

A tymczasem robiliśmy sobie klasyczny tour de Schulz. Najpierw znaleźliśmy miejsce po kamienicy, w której ojciec Schulza miał ten swój osławiony skład bławatny. Później podeszliśmy pod dom, w którym mieszkał. Bożena z Marzeną uparły się, żeby wejść do środka, ale obecna lokatorka domu—zażywna kobieta z lwią czupryną farbowanych na pomarańcz włosów—kazała nam spierdalać na drzewo, bo poszczuje psem. Bożena i Marzena uznały to za element lokalnego kolorytu i bardzo się radowały. Miały notesiki, w których zapisywały takie rzeczy. Usiadły na bielonym, wysokim krawężniku i zaczęły notować.



*

Bożena była już pijana jak nieboskie stworzenie. Biegała po ulicach w jedną i drugą stronę i wrzeszczała, że kocha Ukrainę i że chce tu mieszkać na wieki wieków. Zapowiedziała, że zaskłotuje jeden z tych rozpierdolonych domów, albo jakiś strych na przykład, będzie gapiła się z poddasza na miasto Drohobycz, będzie czytała książki i pisała piękne wiersze—i tak jej, mówiła, życie minie. Marzena była co prawda mniej pijana, ale podłapała klimat Bożeny. Siedziały obie na krawężniku, podawały sobie butelkę z balsamem i umawiały się, że gdy tylko skończą studia, to od razu—do Drohobycza. Wynajmą coś razem, wezmą dotację z Unii i otworzą jakiś drohobycki dom kultury, w którym będzie o Schulzu, a i z rozpędu o Nałkowskiej co to go odkryła i w ogóle o międzywojniu. O Witkacym przede wszystkim. Wpadły w ogóle w jakąś totalną witkacofazę, przez cały czas mówiły, że Stasio to, Stasio tamto, a pod koniec zaczęły się zastanawiać, jakiego miał. Siedziałem obok nich, paliłem jednego za drugim i patrzyłem, jak piesek wielkości większego szczura obszczekuje ciężarówkę. Kierowca robił wszystko, żeby pieska rozjechać i w końcu mu się to udało. Piesek kwiknął przeraźliwie i wyrzygał pyskiem własne flaki.

Bożena i Marzena przerwały wpół słowa. Oczy miały jak kurze jaja. Po chwili też zaczęły rzygać.



*

I kto wie, jak to wszystko by się skończyło, gdyby nie trzeba było wracać do Lwowa. Ostatni pociąg odjeżdżał za pół godziny. Wzięliśmy taksówkę na dworzec, pieczołowicie wybierając najbardziej rozpieprzoną.



*

Przydworcowa knajpa, w której jeszcze rano pan Bohdan snuł wizję szwedzkiego ZSRR, była czarna od spalenizny. Szyb w oknach nie było, drzwi też. Strażacy zwijali sprzęt. —Wybuch gazu—szepnęła babuszka, która handlowała jajkami pod dworcem i wszystko widziała.—Straszna tragedia.



*

Kasa była zamknięta. Wisiała na niej karteczka z napisem „przerwa techniczna”. Żeby wsiąść do pociągu musieliśmy więc dać kanarowi w łapę, co polonistki skrupulatnie odnotowały w swoich notesikach jako kolejny element kolorytu lokalnego. Wagony były szerokie, o wiele szersze, niż u nas. To również zostało odnotowane.

—Ja pierdolę, co się tu wyrabia w tym kraju—przeżywała Marzena—odpał totalny.

—No—skrzeczała Bożena—przecież normalnie nikt mi nie uwierzy, jak wrócimy na wydział i opowiemy, tak?

—Trzeci świat, no trzeci świat—dodawała Marzena.—Kurwa, oni próbują naśladować Europę, ale z tego naśladowania to jakaś parodia Europy wychodzi. Jezu Chryste jednorodzony… ja wiem, że Polska jest jaka jest, ale normalnie ucałuję ziemię jak jaki papież jak tylko wrócę!

Wyciągnęły dżintoniki i próbowały otworzyć kapsle zębami. To otwieranie skończyło się wrzaskiem Marzeny: ułamała sobie siódemkę. Nie wiem, skąd od razu wiedziała, że to siódemka, ale pół sekundy po tym ułamaniu na cały wagon zaczęła wrzeszczeć „ułałałą szódemkę! Ułałałą szódemkę!”. Hawran, skurwiel, zareagował szybciej ode mnie i natychmiast rzucił się ją pocieszać. Kilka sekund po tym zaczęli się całować. Co tam ułamana siódemka. Bożena patrzyła na mnie wyczekująco. Unikałem jej wzroku jak mogłem. Udawałem, że strasznie mnie zajmuje obserwowanie, jak tam za oknem przemyka zielona Galicja.



*

Moje siedzenie minęła krótkowłosa dziewczyna. Z długimi udami i pięknymi stopami w japonkach. Dwie czarne dziury w głowie. Dziewczyna fotografa. Ale była sama. Poszła w stronę przejścia między wagonami. Zamknęła drzwi i po chwili z korytarza dobiegł zapach papierosowego dymu.

Wyjąłem z kieszeni papierosy i—zerknąwszy przepraszająco na koleżankę polonistkę potrafiącą jak nikt w świecie odmieniać Brunona przez przypadki—wstałem i poszedłem za czarnooką.

Stała w korytarzu i paliła, oparta o ścianę. Od razu, gdy tylko otworzyłem drzwi, wbiła we mnie te swoje dwie czarne dziury. Zbiło mnie to z pantałyku. Udałem więc, że i ją ignoruję. Wytrząsnąłem papierosa i zapaliłem, znów z udawaną uwagą obserwując zielone pola Hałyczyny.

—Po co tu przyjeżdżacie?—Spytała nagle dziurooka po polsku z mocnym ukraińskim akcentem.

—Słucham?—Zdziwiłem się.

—Po co tu przyjeżdżacie, wy, Polacy?—Zapytała.—Przysłuchuję się wam od kiedy wsiedliście do pociągu. Wygląda na to, że bardzo wam się tu nie podoba.

—A skąd tak dobrze znasz polski?—Próbowałem zmienić temat, bo nie zamierzałem świecić oczami za Marzenę i Bożenę. To znaczy—wtedy mi się wydawało, że chodzi wyłącznie o Marzenę i Bożenę.

—To ja ci powiem, dlaczego tu przyjeżdżacie—zignorowała moje pytanie.—Przyjeżdżacie tutaj, bo w innych krajach się z was śmieją. I mają was za to, za co wy macie nas: za zacofane zadupie, z którego się można ponabijać. I wobec którego można poczuć wyższość.

—„Wobec”, „zadupie”, „ponabijać”—próbowałem grać cool.—Wiem: studiowałaś w Polsce. Pewnie w Krakowie.

—Bo wszyscy mają was za zabiedzoną, wschodnią hołotę—ciągnęła ona tymczasem, patrząc mi tymi czarnymi dziurami prosto w oczy—nie tylko Niemcy, ale i Czesi, nawet Słowacy i Węgrzy. To tylko wam się wydaje, że Węgrzy to są tacy wasi zajebiści kumple. Tak naprawdę nabijają się z was, jak wszyscy inni. Nie wspominając o Serbach czy Chorwatach. Nawet, kolego, Litwini. Wszyscy uważają was za trochę inną wersję Rosji. Za trzeci świat. Tylko wobec nas możecie sobie pobyć protekcjonalni. Odbić sobie to, że wszędzie indziej podcierają sobie wami dupy.

Nie spuszczała wzroku z mojej twarzy. Próbowałem wytrzymać spojrzenie, ale w końcu się poddałem. Zielone pola Galicji jak mknęły, tak mknęły.

—A wy—powiedziałem wydmuchując dym—gdzie jeździcie poczuć się lepiej? Nie wiem, do Uzbekistanu? Gdzieś pewnie jeździcie.

—A powiedz mi, dlaczego—spytała dziewczyna, brodą wskazując butelkę balsamu Wigor, którą trzymałem w dłoni—tak przy wszystkich, ostentacyjnie pijesz płyn na potencję?

Zbaraniały, podniosłem etykietkę do oczu, po czym uznałem, że ten gest jest zbyt upokarzający, więc ją odsunąłem, ale to odsunięcie było jeszcze bardziej upokarzające bo miało w sobie coś z głupiego wyparcia, podniosłem ją więc jeszcze raz. I faktycznie: małymi literkami było tam coś o „erektylnoj dysfunkcji”.

—O cholera—wyrwało mi się. Przypomniałem sobie, jak ostatnio chlaliśmy wigor na lwowskim rynku, prosto z butelki, myśląc, że prezentujemy się tak zajebiście, że wszyscy nam foty komórkami robią. Teraz już wiedziałem, czemu robili. Dwóch rosłych Polaków publicznie trąbiących do hejnału płyn na erekcję to musiał być fajny widok.

Dziurooka strzeliła papierosem w przeciwległą ścianę, jakieś pół metra od mojej głowy. Obsypał mnie snop iskier. Po czym oderwała się od ściany i, minąwszy mnie, wróciła do wagonu.



*

Wróciłem na miejsce. Rozglądałem się za dziurooką, ale w wagonie jej nie było. Bożena na szczęście już spała. Albo udawała, że śpi. Hawran obmacywał Marzenę. Cały wagon udawał, że nie patrzy. W końcu wstali i poszli w stronę toalet. Siedziałem na swoim miejscu, popijałem płyn na dysfunkcję erekcji i patrzyłem przez wybitą szybę w drzwiach wagonu, jak otwierają drzwi toalety, i jak patrzą z niedowierzaniem na to, co jest za nimi, po czym je zamykają i z markotnymi minami wracają na miejsce.

—Co—spytałem—elementy kolorytu lokalnego?

Próbowali się uśmiechnąć, ale niespecjalnie im to wyszło.

—Macie—podałem im Wigor—łyknijcie sobie.