Wstęp

Marcin Wicha

Artwork by Mirza Jaafar

To jest historia o rzeczach. I jeszcze o gadaniu. Czyli – o słowach i przedmiotach. Jest to także książka o mojej matce, i z tego powodu nie będzie zbyt wesoła.
Kiedyś sądziłem, że ludzi pamiętamy, dopóki możemy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie umiemy tego zrobić.
Dopiero martwych ludzi mamy na własność, zredukowanych do jakiegoś obrazka czy kilku zdań. Postaci w tle. Teraz już wiadomo – byli tacy albo śmacy. Teraz możemy podsumować całą tę szarpaninę. Rozplątać niekonsekwencje. Postawić kropkę. Wpisać wynik.
Ale jeszcze nie wszystko pamiętam. Dopóki nie mogę ich opisać, jeszcze trochę żyją.
Czterdzieści lat temu – nie rozumiem, dlaczego akurat ta rozmowa nagrała się w mojej pamięci – narzekałem na jakąś audycję edukacyjną w Polskim Radiu, a moja matka powiedziała: „Nie wszystko w życiu da się zamienić na śmieszne historyjki”. Wiedziałem, że to prawda. Mimo to próbowałem.
W książce o designie wspomniałem, że w naszych egzemplarzach miesięcznika „Ty i Ja” brakowało stron z przepisami kulinarnymi. Tym razem napiszę, jak je odnalazłem.


Masa spadkowa

Nie mówiła o śmierci. Tylko raz. Nieokreślony ruch ręką, machnięcie w stronę półek:
– Co z tym wszystkim zrobisz?
„To wszystko” oznaczało jeden z tych systemów, które kupuje się w Ikei. Metalowe szyny, wsporniki, deski, papier, kurz, rysunki dzieci poprzyczepiane pineskami. A także pocztówki, pamiątki, pomarszczone ludziki z kasztanów, zeszłoroczne bukiety z liści. Musiałem jakoś zareagować.
 – Pamiętasz Mariuszka z naszej szkoły?
 – Bardzo miły – odparła, ponieważ pamiętała, że go nie lubiłem.
 – Parę lat temu byliśmy z Martą u jego teściowej, mieliśmy coś zawieźć albo przywieźć, coś dziecinnego, kojec czy coś.
 – Ile ma dzieci?
 – Nie wiem, ale teściowa nie mogła się go nachwalić. Mówiła, że kiedy zaczął jej przeciekać dach, to Mariuszek sfinansował nowy z dachówki bitumicznej, bardzo drogi, i powiedział: „O pieniądze niech się mamusia nie martwi, wszystko zostaje w masie spadkowej”.
 – I co u niego słychać?
 – Nie wiem, pracuje w kancelarii. Nie martw się o masę spadkową. Jeszcze jest czas.
Ale czasu nie było.
 

Moja matka uwielbiała zakupy. W najszczęśliwszych latach swego życia codziennie po południu wyruszała do sklepów. „Chodźmy na miasto” – rzucała.
Kupowali z ojcem niepotrzebne drobne przedmioty. Imbryczki. Scyzoryki. Lampy. Automatyczne ołówki. Latarki. Nadmuchiwane podgłówki, pojemne kosmetyczki i różne pomysłowe gadżety, które mogą się przydać w podróży. Było to dziwne, ponieważ nigdzie się nie wybierali.
Potrafili wędrować przez pół miasta w poszukiwaniu ulubionego gatunku herbaty lub nowej powieści Martina Amisa.
Mieli ulubione księgarnie. Ulubione sklepy z zabawkami. Ulubione punkty napraw. Zawierali przyjaźnie z różnymi – zawsze bardzo, bardzo miłymi – ludźmi. Panią z antykwariatu. Panem od scyzoryków. Panem od jesiotra. Małżeństwem od lapsang souchong.
Każdemu nabytkowi towarzyszył rytuał. Zauważali jakiś nadzwyczajny egzemplarz – w sklepie z używanymi lampami, gdzie urzędował Pan od lamp, bardzo sympatyczny obywatel – żeby użyć dziarskiego określenia mojego ojca.
Oglądali. Pytali o cenę. Dochodzili do wniosku, że ich nie stać. Wracali do domu. Cierpieli. Wzdychali. Kręcili głowami. Obiecywali sobie, że kiedy będą przy pieniądzach, co powinno nastąpić już wkrótce, to wtedy muszą koniecznie…
Przez kolejne dni rozmawiali o tej niedostępnej lampie. Zastanawiali się, gdzie ją ustawić. Upominali się wzajemnie, że jest zbyt droga. Lampa żyła z nimi. Stawała się częścią gospodarstwa.
Ojciec opowiadał o jej nadzwyczajnych cechach. Szkicował na serwetce, jak wyglądała (miał świetną pamięć wzrokową), wskazując na oryginalność pewnych rozwiązań. Podkreślał, że kabel ma tekstylną izolację, prawie nie przetartą. Zachwalał bakelitowy włącznik (już widziałem, jak będzie go rozkręcał jednym ze swoich śrubokrętów).
Czasami jeździli ją odwiedzić. Popatrzeć. Podejrzewam, że nigdy nie wpadli na to, żeby przy okazji negocjować cenę. W końcu kupowali.
Byli idealnymi klientami. Dobroduszni. Uprzejmie zainteresowani nowym asortymentem. Potem ojciec dostał zawału w jakimś centrum handlowym po wypróbowaniu zielonego frugo. Zdążyliśmy jeszcze pożartować na ten temat. Nawet lekarz z pogotowia uznał, że to zabawne.

 
Został cienki strumyk. Pilot od telewizora. Pudełko z lekami. Miska do wymiotowania.
Rzeczy, których nikt nie dotyka, stają się matowe. Blakną. Meandry rzeki, trzęsawiska, muł.
Szuflady wypełnione ładowarkami od starych telefonów, zepsutymi piórami, wizytówkami sklepów. Stare gazety. Zepsuty termometr. Wyciskacz do czosnku, tarka i to, jak to się nazywa, śmialiśmy się z tego słowa, tyle razy się powtarzało w przepisach, mątewka.
Mątewka.
I przedmioty już wiedziały. Czuły, że wkrótce będą przesuwane. Przekładane w niewłaściwe miejsca. Dotykane cudzymi rękami. Będą się kurzyć. Będą się rozbijać. Pękać. Łamać pod obcym dotykiem.
Wkrótce nikt już nie będzie pamiętał, co zostało kupione w ośrodku węgierskim. Co w desie. Co w cepelii. Co w antykwariacie, w czasach prosperity. Potem przez kilka lat przychodziły życzenia firmowe w trzech językach, zawsze ze zdjęciem jakiegoś platerowanego drobiazgu. Potem przestały. Może właściciel stracił nadzieję na dalsze zakupy. Może zamknął interes.
Nikt już nie będzie pamiętał. Nikt nie powie, że trzeba skleić tę filiżankę. Wymienić kabel (gdzie taki znaleźć?). Tarki, miksery i sitka zamienią się w śmieci. Zostaną w masie spadkowej.
Ale przedmioty szykowały się do walki. Zamierzały stawić opór. Moja matka szykowała się do walki.
 – Co z tym wszystkim zrobisz?
Wiele osób stawia to pytanie. Nie znikniemy bez śladu. A nawet jak znikniemy, to zostaną nasze rzeczy, zakurzone barykady.


Dopóki

– Że to jestem ja? No, skoro tak mnie widzisz… – Nie była łatwym odbiorcą laurek. Nie była łatwym modelem. Właściwie pod żadnym względem nie było z nią łatwo.
W czwartej klasie mieliśmy zadanie: „Opisz swoją matkę”, a raczej „mamę”, bo szkoła lubowała się w zdrobnieniach. Boże, odpuść mi, bo napisałem: „Mo-
ja matka ma ciemne włosy i jest raczej tęga”. Dzieci mają inne pojęcie na temat miar i wag.
Pani od polskiego ważyła sto kilo i podkreśliła zwrot „raczej tęga”. Przycisnęła długopis z taką siłą, że przepiłowała papier. Na marginesie wyryła słowa: „Nie powiedziałabym”. Matka rzadko zgadzała się z systemem edukacji, ale wtedy była zadowolona.

Poza tym miała to, co zacni współobywatele określali jako yhm. Podkreślam: „zacni”. Mniej zacni nigdy nie mieli problemów z wymową.
W ostentacji jej rysów było coś zbijającego z tropu. Miała, yhm, wygląd. Wygląd osoby, która ma, yhm, yhm, pochodzenie. A jakie pochodzenie? – Yhm. Upf.
Powinien istnieć specjalny znak interpunkcyjny. Graficzny odpowiednik skurczu krtani. Przecinek się nie nadaje. Przecinek to klin na złapanie oddechu, a tu potrzebny jest typograficzny węzełek, wybój albo pot­knięcie.
Ciężka sprawa z takim wyglądem. Miałem znajomego, który używał określenia „N. nie jest niepodobny do Jerzego Kosińskiego”. Przy czym N. wcale nie musiał przypominać sławnego pisarza. Mógł być, powiedzmy, niskim, beczułkowatym poczciwiną bez obroży, bryczesów i pejcza, obdarzonym jednakże wyraźnym
yhm.
Trzymając się tej terminologii, moja matka też nie była niepodobna do Jerzego Kosińskiego. „Teraz to ja jestem stara Żydówa” – powiedziała któregoś dnia w 1984 roku. W istocie była wtedy młodsza niż ja dzisiaj. Ale fakt. Miała yhm. Yhm, że hej.

Kiedy umarła, ludzie napisali różne miłe rzeczy. Utytułowana koleżanka przypomniała, że w swoim czasie była świetną studentką. Wróżono jej przyszłość w nauce. Wszyscy się spodziewali, że zostanie na uczelni.
Jednak spędziła całe życie w poradnictwie zawodowym na Muranowie. Jej poradnia zmieniała kolejne siedziby w obrębie dzielnicy, by wreszcie wprowadzić się do domu przy samym Umschlagplatzu (a ile to kłopotów z konserwatorem zabytków).
Urzędowała więc na niewidzialnych gruzach getta. W przydziałowym białym fartuchu – na lamówce wypisano jej nazwisko, ale ślad flamastra rozpuścił się w praniu – podsuwała dzieciom szkatułki ze zmyślnymi łamigłówkami. Testy opatrzone nazwiskami niemieckich profesorów. Labirynty. Zamki z zapadkami. Otwory w kształcie figur geometrycznych. Talie kart z obrazkami. Podchwytliwe zagadki sprawdzające wiedzę ogólną. Zastanów się cierpliwie, który obrazek nie pasuje do pozostałych. Masz mnóstwo czasu. Tik tak – ochoczo potwierdzał stoper.
Wiosną informowała zbolałe panienki, które obcięły się na egzaminie wstępnym do ogólniaka, że są jeszcze miejsca w technikum budowy traktorów w Ursusie.
Przez większą część roku występowała jako ktoś w rodzaju obrońcy z urzędu. Jednoosobowy komitet ratowania nieszczęśników rozjechanych przez system edukacji. Adwokat dzieci na granicy normy, zbierających łomot przez wszystkie lata szkolnej gehenny. Opiekunka upartych wagarowiczów. Nieszczęśników, którzy brzydko pisali i robili błędy ortograficzne, toteż nikt – oprócz mojej matki – nie zauważył, że zgromadzili imponującą wiedzę na temat materiałów wybuchowych, samurajskich mieczy i marszałka Paulusa.

 

W 1987 roku toczyła wojnę z jakąś potworną chemiczką, biolożką czy kimś takim. Nauczycielka należała do ścisłej elity warszawskich pedagogów, miała na koncie sporo młodocianych depresji, nerwic i prób samobójczych.
Rozmawiając z nią w sprawie któregoś ze swoich pacjentów, matka powiedziała: „Pani jest bezwzględna”.
– Jaki ty masz bogaty język – pochwaliła przyjaciółka, której to później opowiedziała.
– Muszę tak mówić – wyjaśniła matka. – Przecież nie mogę tej głupiej kurwie powiedzieć, że jest głupią
kurwą.

Terroryzowała ludzi, mówiąc im prawdę w oczy. Nie milkła, kiedy innym było wygodnie, żeby milczała. Nie reagowała na nasze „Psst”, „Daj już spokój” i „Nie tak głośno”.
Wiele osób mówiło, że była silna. Chyba nie, ale po-
gardzała bezradnością. Miała na półce Leki współczes­nej terapii (żeby nie być skazaną na lekarza). Miała sto książek kucharskich. Notes z milionem telefonów na każdą okazję. Na przełomie roku odbywało się nerwowe szukanie wkładów do notesu – co było trudne ze względu na jakiś ogromnie nietypowy rozkład dziurek i pierścieni skoroszytu. W końcu się udawało i notes puchł od kolejnych kartek, aż pasek z zatrzaskiem przestał się domykać.
Jak to ujął Don w trzecim Ojcu chrzestnym: „Jedynym prawdziwym bogactwem są wpływowi przyjaciele”. Sądzę, że miał na myśli faceta od pralki i lekarza, który podaje swój prywatny numer.
Uczyła, że od rodziny ważniejsi są przyjaciele. Że li-
czyć można tylko na koleżanki z liceum.
Poza tym: awanturowała się w kioskach. Zmuszała kioskarzy, żeby wyjmowali z „Gazety Wyborczej” dodatki reklamowe. W razie oporu sama potrząsała i spomiędzy kartek sypał się deszcz ulotek, cenników sprzętu elektronicznego, kuponów rabatowych i próbek.
Szczególnie irytowały ją kolejne zeszyty typu „Święci i cuda. Część czwarta: lewitacja, bilokacja, uzdrowienia”. Pastwiła się także nad cykliczną antologią miejsc pielgrzymkowych.

 – Ale ty nie umrzesz? – spytałem kiedyś.
– Umrę. Każdy umrze.
– Ale ty nie umrzesz?
– Umrę, ale dopiero kiedy nie będziesz mnie potrzebował.
Miałem pięć lat i w pierwszej chwili uznałem tę odpowiedź za satysfakcjonującą. Negocjacje w kwestii śmierci nie należą do łatwych. Jak mówią związkowcy, uzyskałem maksimum tego, co było możliwe w obecnej sytuacji. Dopiero z czasem zrozumiałem, że postawiła mi warunek. „Dopiero kiedy nie będziesz mnie potrzebował”. Niepotrzebna obumierała. Sto procent żydowskiej matki.


Kamienie

Ciężki, brunatny, prawie czarny, kształtem przypomi-
nał bryłę masła. W każdym gospodarstwie domowym był taki przedmiot: latem przyciskał pokrywkę na kamionce z zielonymi ogórkami, koprem i czosnkiem. Kamień mojej matki.
Kamienie ojca były bezużyteczne. Szczególnie lubił otoczaki. Z jasnymi wypukłymi żyłkami. Albo czerwone i porowate. Albo białe. Ciemnoszare.
Nie interesował się geologią. Odróżniał krzemień, granit, wapień z zatopionymi muszlami. Piaskowiec na elewacje, marmur na nagrobki, grys do wysypywania ścieżek. Jednak należał do ludzi, którzy patrzą pod nogi. Nie potrafił przejść obojętnie nad doskonałą formą. Nad morzem zbierał szkiełka i ułomki porcelany. Nigdy nie wzgardził kawałkiem wypłukanej cegły. Otoczak z cegły – koprodukcja człowieka i natury. To mu się podobało.
Przynosił je w kieszeniach. Przywoził z wakacji, a potem, z braku lepszego pomysłu, wsypywał do doni-
czek. W naszym domu każdy nieszczęsny fikus wyrastał z miniaturowych kocich łbów. Dzieląc, w mniejszej skali, smutny los miejskich drzew.
Nie kłócili się o to. W ogóle rzadko się kłócili. Byli jak dwie przeciwstawne siły. Płyty tektoniczne napierające na siebie. Matka narzekała. Ojciec zgłaszał pretensje. Zaznaczali stanowiska, trwali w równowadze. Czasem trochę lawy i popiołu.
Kiedy ojciec umarł, matka wciąż dbała o swoje rośliny. Kupowała w kwiaciarni nawóz i spray przeciw mszy-
com. Wyjeżdżając, ustawiała kroplówki z ceramicznym drenem, żeby woda spadała kropla za kroplą. Ale woda z trudem drążyła drogę ku bryle korzeniowej, bo matka nigdy nie wyrzuciła kocich łbów.
Czasem tylko wybierała któryś szczególnie piękny kamyk i niosła na grób ojca. Jednak zaraz uzupełniała lukę nowym znaleziskiem. Jeżeli po śmierci ojca geranium i woskowiec liczyły na złagodzenie reżimu, musiały się srogo zawieść.


Makulatura

                                               Kupujący książki cieszą się, sprzedający cierpią.
                                               Jurij Trifonow

A teraz nie żyje. Siedzę w jej mieszkaniu. Wszystko zniknęło. Zostały tylko książki.
Były naszym tłem. Tkwiły w każdym kadrze. Znałem ich grzbiety, zanim rozpoznałem w czarnych znakach litery. Całe życie z nich wróżyłem. Szukałem puent.
Najpierw próbuję dzwonić po znajomych.

Pierwsza próba.
 – Pomyśleliśmy, że może chciałabyś… – liczba mnoga ma sugerować długą naradę rodzinną, coś w stylu „wykonawcy testamentu pragnęli powierzyć” albo „któż inny mógłby przejąć pieczę”. – Może chciałabyś zobaczyć, tu jest sporo książek o psychologii.
 – Nie ma mowy.
 – Chociaż przejrzeć?
 – Nie mamy już gdzie trzymać książek. Zresztą umówiłam się z Zygmusiem, że za każdym razem, kiedy kupujemy nową, to pozbywamy się jednej starej.
 – Ale kto mówi o kupowaniu?
 – Nie.

Druga próba.
 – Matka na pewno chciała, żebyś…
 – Nie.

Trzecia próba.
 – Jest tu trochę książek, które chyba należą do ciebie. Chciałbym je zwrócić. A może chcesz coś jeszcze? Trochę kryminałów?
 – Już nie czytam kryminałów.
 
Czwarta próba. Przez chwilę świta nadzieja.
 – Musimy się pozbyć książek.
 – A masz coś o Żydach, ale żeby nie było o Holokauście?
 – Chcesz Nowy Testament?

Antykwariat. Szukaj, Google’u, szukaj.
„Cała Polska. Dobre ceny”. Nikt nie odbiera.
„Dojazd gratis. Szybka wycena. Gotówka”. Nikt nie
odbiera.
„Dojeżdżamy. Kupujemy”. Ktoś odbiera. Mówi, że nie dojeżdżają i nie kupują.
Wreszcie trafiam.
 – Muszę się pozbyć części książek – zaczynam. Zwalczam pokusę tłumaczenia dlaczego. Nie będę nic wyjaśniał. Po prostu chcę, żeby się rozproszyły. Rozsypały jak listy z banku, które ojciec metodycznie darł na strzępki. Cegła z rozbiórki. Organy do przeszczepu.
 – Muszę się pozbyć książek. Jest ich dość dużo.
 – Kiedy? – pyta antykwariusz.
 – W ciągu tygodnia.
 – To lepiej dajmy sobie spokój. Mam czas najwcześ­niej za dwa tygodnie.
 – Niech będzie za dwa. Dużo beletrystyki. Powieści z lat dziewięćdziesiątych. Ładne wydania – mówię chytrze – Rebis…
 – Znam.
 – …ale jest też czterotomowa encyklopedia PWN – dodaję. Nie wspominam, że encyklopedia pochodzi z epoki stanu wojennego i każdy tom oprawiono w inne płótno.
 – To już makulatura, od razu panu mówię.
– Są też różne poradniki. – Na wszelki wypadek nie wspominam o Diecie antyrakowej. Okazała się bezwartościowa.
 – Makulatura.
 – Słowniki?
 – Makulatura.
Robi mi się głupio przed dwutomowym Stanisławskim.
 – Klasyka polska? – pyta podchwytliwie antykwariusz. – Sienkiewicz? Reymont? Żeromski?
 – Skądże – kłamię. – No, może trochę Prusa.
 – Makulatura! Orzeszkowa makulatura. Dąbrowska
makulatura. Tego już nawet nie kupuję.
Gdzieś na górnej półce stoją niedobitki Prusa, Emancypantki, kawałek Faraona, resztki Kronik tygodniowych.
Zbiorowe wydania zawsze wyglądają jak wojsko. Ale teraz zielone płótno jest poprzecierane, wyblakłe i brudne. Rozbity oddział o niskim morale. „Hej, ty brzozo, hej, ty brzozo-płaczko, smutno szumisz nad jego tułaczką”… Kiedyś stacjonował gwardyjski pułk Puszkina w granatowej oprawie. Został już tylko XIV tom, ułaskawiony z niezrozumiałych powodów.
 – Żadnego Prusa! – kłamię.
 – Jak pan spakuje w pudła, to mogę wziąć i przejrzeć – zgadza się antykwariusz.

Co mam powiedzieć? Facet skupuje księgozbiory.
Prawdziwe księgozbiory po śmierci właścicieli przekazuje się bibliotekom czy muzeom. Mnie zostały książki. Nigdy nie przyszłoby nam użyć innego określenia. To jak z salonem i dużym pokojem. My mieliśmy książki w dużym pokoju.
Modne powieści, które wyszły z mody. Lektury spoza listy lektur. Wybrane tomy z dzieł zebranych. Pokój bez wojny. Początek końca świata szwoleżerów. Niekompletne dzienniki. Zapomniane debiuty. Nierozcięte tomy esejów.
I jeszcze fascynująca rzecz o samolocie Lindbergha – trzydzieści lat temu wyprosiłem ją w księgarni na Dąb­rowskiego, bo mnie zachwyciły techniczne rysunki Spirit of St. Louis (podano nawet średnicę śmigła). Być może przez chwilę uwierzyłem, że zostanę modelarzem. Matka dała się przekonać, chociaż do moich planów podchodziła ze sceptycyzmem. Mówiła: „Kupię ci każdą książkę, przynajmniej nie jesteś kre-
tynem”.

Biblioteki są zapisami naszych czytelniczych porażek.
Jak mało w nich książek, które naprawdę nam się podobały. Jeszcze mniej takich, które podobają nam się przy kolejnej lekturze. Większość to pamiątki po ludziach, którymi chcieliśmy być. Których udawaliśmy. Których braliśmy za siebie.


Kto pocieszy

Pamiętam jesień, kiedy kupowaliśmy Kto pocieszy Maciupka. Było to jedno z pomniejszych dzieł Tove Jansson, cienka książeczka z mnóstwem ilustracji. Nic z niej nie pamiętam, oprócz tytułu.
Ale wtedy, każdego popołudnia wyruszaliśmy z matką do księgarni w nowym domu przy Madalińskiego. Dziś już nie jest nowy i pewnie się tam wprowadził jakiś bank, apteka albo biuro telefonii komórkowej.
Jedna z ekspedientek wydawała się bardziej przychylna od pozostałych. Matka bezbłędnie wyczuwała takie rzeczy. Zawsze umiała znaleźć słabsze ogniwo wśród personelu.
Dlatego dzień w dzień maszerowaliśmy, brodząc w liściach topoli, żeby zadać rytualne pytanie:
 – Czy jest Kto pocieszy Maciupka?
Wcale nie liczyliśmy na odpowiedź twierdzącą. Gdyby Maciupek pojawił się rano, natychmiast zostałby sprzedany. Zniknąłby z półki, zanim my zdążylibyś­my wyjść z poradni (w przypadku matki) czy szkoły.
Dlaczego więc tygodniami stawaliśmy przed ladą, powtarzając naszą kwestię? Otóż prowadziliśmy długofalowy program zmiękczania sprzedawczyni. Musieliśmy ją przekonać, że nam zależy. Że pragniemy Maciupka mocniej niż ktokolwiek w dzielnicy. Zasługujemy na niego bardziej niż gapowaty siostrzeniec koleżanki z mięsnego, nawet gdyby Maciupek miał zostać wymieniony na pewną ilość parówek czy woł-cielu. I na pewno bardziej niż cholerni emeryci, którzy szwendają się rankami i wykupują atrakcyjne nowości wydawnicze.
Szczególnie jeden nam podpadł. Nosił garnitur, czesał się na pożyczkę, sypał dwuznacznymi komplementami. Posunął się do tego, że proponował pani księgarce małżeństwo i dostarczał wyrobów czekoladopodobnych. Nie było jasne, po co mu Kto pocieszy Maciupka. Może obiecał sprzedawczyni w sklepie ze słodyczami? To tworzyłoby zamknięty obieg dóbr.
Zagrażali nam nawet konwojenci z Domu Książki. Rankami rozwozili nowości i oczywiście kradli na potęgę. Znajomy rodziców bronił jednego z nich przed sądem.
– Jeśli wyjdę niżej piątki, to cały mój księgozbiór dla pana mecenasa – zapewniał oskarżony.
– Akurat. Wszyscy tak obiecują – mruczała pani mecenasowa, a ja sobie wyobrażałem bibliotekę konwojenta, pełną rzadkich wydań, cennych egzemplarzy, z Maciupkiem na honorowym miejscu.

Do mnie należało wzruszanie ekspedientki, podczas
gdy matka zawiązywała z nią rodzaj konspiracji. Wszystko w jednym celu.
Któregoś dnia przywiozą wreszcie Maciupka. Wtedy ekspedientka przypomni sobie naszą wytrwałość. Pomyśli: Dobrze, już dobrze, tyle się naczekali, i odłoży jeden egzemplarz pod ladę. Ryzykując zemstę kolejki, konsekwencje służbowe, zesłanie na Sybir. Zrobi to dla nas! Dla tego sympatycznego chłopca i jego ciemnowłosej mamusi.
Matka reżyserowała tę fabułę w dobrej wierze. Chciała mnie przekonać, że świat nie odmówi czegoś, na czym naprawdę nam zależy. Każdemu według potrzeb, pod warunkiem że potrafimy tę potrzebę przekonująco uzasadnić i okazać.

Zawsze biegłem przodem. Wpadałem do księgarni zdyszany. Od progu wołałem – Dzień dobry! – nigdy nie zapominałem o formach grzecznościowych – a potem, już bardziej dyskretnie, ściszonym głosem:
 – Czy jest Kto pocieszy Maciupka?
– Nie – odpowiadała sprzedawczyni.

Przełom nastąpił w listopadzie. Stanąłem przed ladą, ale zanim otworzyłem usta, ekspedientka rzuciła:
– Nie, dziś nikt nie pocieszy Maciupka.
Uznaliśmy z matką, że to dobry znak. Ekspedientka okazała, że nas pamięta. Zażartowała. Zdecydowanie byliśmy na właściwej drodze. Byle teraz nie zwątpić. Byle nie stracić cierpliwości.
Zaczęły się przymrozki. Popołudniową trasę przemierzaliśmy wśród ciemności. Po drodze deptałem zmrożone liście i cienki lód na kałużach. Wreszcie przyszedł ten dzień.
– Czyjestktopocieszymaciupka? – spytałem rutynowo.
– Było wczoraj – odparła pani księgarka. I żaden muskuł nie drgnął na jej twarzy.
To był cios. Nawet nie z powodu Tove Jansson. Nie z powodu zdrady. Poczułem, że jeszcze chwila i zrozumiem coś ważnego na temat świata, sprawiedliwości i obietnic. Grunt zaczął się usuwać spod nóg, może po raz pierwszy poczułem tę pustkę – i zareagowałem w jedyny możliwy sposób. Pobiegłem do matki.
– Nie ma! – wrzasnąłem. – Był wczoraj.
– Mhm – przytaknęła niewzruszona. – Chodźmy.
– Dokąd?
– Po Maciupka – odparła moja matka.
– Był wczoraj – powtórzyłem tępo.
 – Wczoraj była niedziela – przypomniała matka i weszła do księgarni.
Nastąpił jeden z tych momentów – czasem tak bywa – gdy wszystkie przeszkody ustępują jak drzwi z fotokomórką. Pstryk. Sprzedawczyni dyskretnie podaje siatkę. Matka płaci. Wychodzimy szczęśliwi.


Wraca do domu, ale jest wściekła

Kiedyś, dawno temu, lekarz pierwszego kontaktu nie postawił właściwej diagnozy. Powinien był się zorientować, ale kłamała jak najęta. Tłumaczyła, że to nic poważnego. Że to sprawa wieku. Że wystarczy jakieś lekarstwo, suplement diety, terapia w specjalnej przychodni, gdzie stosują jakąś unikalną izraelską metodę. Wierzyliśmy jej.
Jego też omotała, tego poczciwca, dyplomowanego lekarza.
Później, już po tym, jak zaniepokojone koleżanki zawlokły ją na badania, kiedy wszystko już było jasne, zapałała do swojego doktora nagłą i głęboką sympatią. Za nic nie chciała go zmienić.
 – Każdą receptę mi wystawi! – triumfowała.
 – Zawsze odbiera telefon! – triumfowała.
 – W ekspresowym tempie – triumfowała.
 – Na jednej nodze – triumfowała.
Bo Ma Wyrzuty Sumienia.
Bo Teraz Sumienie Go Gryzie.

Mowa mojej matki przypominała list z żądaniem okupu. Komunikat ułożony z wycinków. Powiedzonek. Kryptocytatów. Miała słowa na każdą okazję. Posługiwała się nimi jak zestawem narzędzi. Śrubokręt do każdej śrubki. Klucz do każdego zamka.
Układała z tych słów konstrukcje. Zdania wielokrotnie złożone. Z mnóstwem podrzędnych pułapek i wilczych dołów. Zdania – plany bitew. Schematy operacji wojennych. Potrafiła wciągnąć przeciwnika w zasadzkę. Oskrzydlić. Zaatakować z flanki.
A teraz stoimy wokół niej.
 – Liczę – mówi – że ktoś z mojej rodziny. Że ktoś z mojej rodziny zechce.
(Stoimy przy niej we trójkę, ale nie zwraca się do nikogo bezpośrednio. Zawstydza nas przed niewidzialnym audytorium. Liczy, że ktoś z rodziny zechce. Normalnie dodałaby „łaskawie”: „Liczę, że ktoś z mojej rodziny łaskawie zechce”).
 – Liczę, że ktoś z mojej rodziny uświadomi tej kobiecie…
(Uświadomi! Tej kobiecie!)
 – Uświadomi tej kobiecie, że…
(Zapomniała. Zabrakło jej słowa. Nie pamięta, jak powiedzieć „pić”, „herbata”, „kawa”, „cieplejsza”. Nie pamięta imienia opiekunki, ale jeszcze umie nas terroryzować tonem głosu).
 – Liczę… – powtarza.
(Z naciskiem).
 – Że ktoś z mojej rodziny.
(Ktoś. Wszystko jedno kto).
 – Z mojej rodziny…
(Przypomnienie o obowiązkach).
 – Zechce…
(Zechce – raczy – będzie łaskaw – zrobi mi tę uprzejmość).
 – Tej kobiecie…
(Tej ciemnej, nierozgarniętej kobiecie. Opiekunce, którą tutaj przyprowadziliśmy. Opiekunce, która do niczego się nie nadaje. Którą wybraliśmy chyba na złość).
 – Żeby…
(Żeby co?)
 – …
(Nie pamięta. Nie pamięta).
 – Już nieważne – mówi moja matka. – Wszystko jedno.
I milknie. Tego dnia przestaje z nami rozmawiać. Nie ryzykuje. Milcząc, odzyskuje kontrolę nad słowami