Świat jest piekny do obłędu

Aleksander Kaczorowski

Illustration by Emma Roulette

Sukces Perełki na dnie odmienił życie Hrabala. Za pierwsze honorarium wybrał się w dziesięciodniową wycieczkę lotniczą do Anglii i przez najbliższe kilka lat korzystał praktycznie z każdej nadarzającej się okazji, by wyjeżdżać za granicę—a tych nie brakowało. Były to nie tylko wyjazdy wakacyjne, jak ten do Jugosławii, „nad morze, ach, jakaż tam była wichura, istne szaleństwo przyrody, które kiedy wedrze się mężczyźnie w rozporek, to mężczyzna zostaje pisarzem”. To także organizowane przez związek literatów wycieczki, podróże studyjne i spotkania autorskie. Pisarz regularnie odwiedza Niemcy, gdzie mieszkają rodzice Pipsi; ponoć teściowa, zobaczywszy go pierwszy raz na zdjęciu ślubnym, zapytała córkę: „skąd wytrzasnęłaś tego Ruska?”. Sądziła bowiem, że mężczyzna o takich wystających kościach policzkowych musiał pochodzić zza Uralu.

Książki Hrabala sypią się jak z rękawa. W 1964 roku wyszło drugie, uzupełnione wydanie Perełki na dnie, a zaraz potem kolejny zbiór opowiadań Pábitelé, a w nim między innymi Romanca, Jarmilka (w wersji ze Skřivánka na niti), Bambini di Praga 1947, Bar Świat i Chce pan widzieć Złotą Pragę? Przed końcem roku ukazało się jeszcze rozszerzone wznowienie Pábiteli, niezbyt udana książeczka dla dzieci Złocieńka oraz książka, która ukazała rzeczywisty potencjał prozatorski Hrabala—epicki monolog stryja Pepina o starych, austriackich czasach—Lekcje tańca dla starszych i zaawansowanych.

Lekcje . . . , podobnie jak większość utworów Hrabala, nie są zbyt obszernym utworem. Już wtedy wydawcy nie przepadali za takimi tekstami—zbyt krótkimi, jak na powieść, i zbyt długimi, jak na opowiadanie. Wydawanie ich w zbiorach było z wielu względów kłopotliwe, między innymi dlatego, że z powodu niekonsekwentnej polityki władz nikt nie był w stanie przewidzieć, czy utwór zaakceptowany przez cenzurę dziś nie okaże się niecenzuralny za pół roku. Trzeba było kuć żelazo póki gorące. Prozaik Ivan Klíma, w owym czasie redaktor w wydawnictwie Československý spisovatel, wpadł więc na doskonały pomysł. Zaproponował, by stworzyć specjalną serię poświęconą średniej wielkości formom prozatorskim. W 1963 roku ukazał się w niejtak zwany pierwszy zeszyt Śmiesznych miłości Milana Kundery, zawierający zaledwie trzy opowiadania (po nim wyszły jeszcze dwa kolejne zeszyty). W 1964 roku przyszła kolej na Lekcje . . . 

Przed tą książką o niezwykłości prozy Hrabala stanowił niecodzienny sposób, w jaki opisywał powszednią rzeczywistość swoich bohaterów, mieszkańców praskich peryferii. To właśnie oni, ludzie z najniższych szczebli drabiny społecznej, którzy nie mają już do stracenia nic oprócz marzeń, potrafią uczynić swe życie pełnym fantazji, odnaleźć „perełkę na dnie”. Rzecz jasna, nie wszyscy; to przywilej pábiteli, którzy potrafią cieszyć się jaśniejszą, radosną stroną życia, choćby przyszło im żyć w najgorszych warunkach, w najmroczniejszych czasach. I umieją zarażać tą radością innych. „Ten świat jest piękny do obłędu. Nie, żeby taki był, ale ja go takim widzę”. To wyznanie stryja Pepina będzie dewizą pisarza.Po Lekcjach . . .  stało się jednak jasne, że pábení to coś więcej niż sposób na życie—że to nowa jakość w światowej prozie, oryginalny patent narracyjny, tak czeski, jak anegdoty Szwejka, pilzneńskie piwo i semtex. Wspomniałem już o powinowactwie Hrabalowego bawudulstwa z tradycjami rodzimymi: knajpianą historyjką, którą z getta literatury straganowej wyprowadził Dobry wojak Szwejk. Ale na tym nie koniec: w innym razie Hrabal byłby przecież tylko drugim Haškiem. Monolog stryja Pepina bliski jest także awangardowym technikom narracyjnym, co sugeruje zresztą sam tytuł książki: starsi i zaawansowani to ci, którym nie obce są nie tylko opowieści Haška, ale i monolog Molly Bloom i zapis automatyczny surrealistów. Wielkim zaskoczeniem musiało być dla Hrabala, gdy po wojnie (zapewne, gdy spisywał Cierpienia starego Wertera) zdał sobie sprawę, jak wiele łączy te wynalazki awangardy ze spontanicznymi narracjami jego stryja. Może już wtedy zaczął się zastanawiać, jak skojarzyć te dwa bieguny.

Lekcje . . . , przełożone wkrótce na język polski i niemiecki (a ściśle rzecz biorąc, na slangową niemczyznę, jaką mówiono w dawnym Wiedniu), zapoczątkowały karierę Hrabala za granicą. Najpierw wybrał się do Niemiec. W Monachium poznał Miloša Havla, stryja Václava, słynnego niegdyś magnata filmowego, który po ucieczce z kraju wywalczył przed niemieckim sądem odszkodowanie za przejęte przez nazistów udziały w swojej dawnej wytwórni. Kupił za nie restaurację, do której coraz śmielej zaglądali przybysze z Czech.

Havel „miał restaurację »Złota Praga«—wspominał Hrabal.—Myśmy tam byli na zaproszenie, paru poetów i prozaików, nawiązywaliśmy kontakty z tymi zachodnimi Niemcami, mieliśmy kilka prelekcji w Leopoldstheater. I chyba Franta Hrubín spotkał wtedy pana Miloša Havla, byłego właściciela Barrandova, który nas zaprosił do siebie na pieczeń wieprzową i pilznera. Tośmy poszli, a po obiedzie wywiązała się taka przyjacielska pogawędka i jakoś tak zeszło na prezydenta Masaryka. No i pan Havel powiedział mi, że rzeczywiście to ostatni dżentelmen, który nawet w późnym wieku, już grubo po siedemdziesiątce był niesłychanie szarmancki dla pięknych dam. I gdy z Paryża przylatywała wytworna, że tak powiem kurtyzana, wtedy właśnie pan Havel szykował dla niego apartament i kolację, zawsze dla trojga, chociaż było ich tylko dwoje. I że zawsze podziwiał galanterię oraz urok tego starszego jegomościa”.

Hrabal wykorzystał tę historię w napisanej kilka lat później powieści Obsługiwałem angielskiego króla.

W tym samym 1964 roku poleciał do Nowego Jorku. Zawsze podkreślał, że źródłem jego pisarstwa jest zachwyt na widzialnym światem; z tego samego powodu interesował się malarstwem i za granicą zawsze starał się odwiedzać muzea i galerie sztuki. W Ameryce mógł wreszcie zobaczyć na własne oczy obrazy ukochanych surrealistów (promowanych za oceanem przez Peggy Gugenheim, żonę Maxa Ernsta). Nie mniejsze wrażenie zrobiły na nim prace dwóch rodowitych Amerykanów: Jacksona Pollocka i Andy’ego Warhola.

Hrabal już od końca lat pięćdziesiątych przyznawał się do powinowactwa z beatnikami. Bliski był mu ich anarchiczny styl życia, zachłanne poszukiwanie piękna, odrzucenie wartości materialnych i utożsamienie sztuki z życiem. „Byłem z nimi w grupie zaocznie”—powiedział. Skowyt Allena Ginsberga przeczytał już w 1959 roku (poemat ukazał się w miesięczniku „Světová literatura” w przekładzie Jana Zábrany i Josefa Škvoreckiego). Niedługo później wyszło W drodze Jacka Kerouaca.

Hrabal zachwycił się tą powieścią i jej bohaterem, który „bezustannie gdzieś jeździ z jednego końca kontynentu na drugi, z San Francisco do Nowego Jorku i z powrotem, wiecznie w ekstazie, w euforii”. Hrabal, który pracowicie redagował swoje opowiadania, wciąż je przerabiał i nierzadko montował z wcześniej napisanych tekstów, odkrył sekret pisania alla prima, za jednym zamachem; zrozumiał, że wymaga ono „ogromnej akumulacji obrazów, ogromnej koncentracji, innymi słowy, trzeba wytrwać aż do tego krytycznego momentu, w którym problemy i zdania same zaczną tryskać na papier, i wtedy to już działa jak miech kowalski”.

Kerouac, „aby uniknąć zmieniania kartek w maszynie, wkręcił w nią stumetrowy zwój papieru”. Również Hrabal zapragnął tak pisać, bez robienia przerw i poprawek. Minęło wprawdzie jeszcze kilka lat, zanim tego spróbował (nie tylko dlatego, że nie mógł nigdzie dostać „stumetrowego zwoju papieru”). Przedtem jednak poznał osobiście Allena Ginsberga.



*

Amerykański poeta przyleciał do Pragi z Hawany 18 lutego 1965 roku. Poprzedniego dnia został wydalony z Kuby, gdyż pozwolił sobie na erotyczne aluzje pod adresem Che Guevary. Zadzwonił z lotniska do Josefa Škvoreckiego, który przyjechał po niego, a nazajutrz zaprowadził poetę do zarządu związku pisarzy. Ginsberg od ręki dostał dwutygodniowe stypendium (a przy okazji zaległe honorarium za Skowyt). Pieniędzy wystarczyło na wynajęcie pokoju w najlepszym praskim hotelu Ambassador przy placu Wacława. „W ciągu kilku następnych tygodni stał się najbardziej znaną postacią praskiego undergroundu i idolem domów studenckich”—wspominał Škvorecky.

Wizyta amerykańskiego poety była wielkim wydarzeniem; entuzjastyczną relację wydrukował między tygodnik „Literární noviny”. Poeta odwiedził również Bratysławę, ale najchętniej spędzał czas w praskich knajpach. Już na Kubie zaczął prowadzić dziennik, w którym notował nazwiska nowych znajomych i kochanków. W Pradze lista znacznie się wydłużyła: co wieczór w kawiarni „Viola” przy alei Narodowej otaczał go wianuszek wielbicielek i wielbicieli. Wkrótce dołączyli do nich również agenci tajnej policji.

Z Pragi Ginsberg poleciał do Moskwy, gdzie spotkał się z Anną Achmatową i dwoma najbardziej znanymi poetami „pokolenia XX zjazdu”: Jewgienijem Jewtuszenką i Andriejem Wozniesienskim. „Podziwiam beatników—to poeci ery atomowej”—powiedział ten drugi. Ginsberg nie zagrzał długo miejsca w Rosji, wkrótce udał się do Polski i spędził z górą miesiąc w Warszawie i Krakowie. Aż wreszcie, najwyraźniej mając już powyżej uszu wschodnioeuropejskich wojaży, postanowił wracać do USA. W przeddzień święta 1 maja przyjechał do Pragi, gdzie zamierzał złapać samolot do Nowego Jorku.

Tej wiosny władze po raz pierwszy od dawna zezwoliły na zorganizowanie studenckiego karnawału. „Królem karnawału” początkowo miał być Josef Škvorecký, ale gdy tylko dowiedział się, że jego amerykański przyjaciel znów jest w Pradze, przekonał studentów, by „to jemu przyznali tę godność”. Po zakończeniu oficjalnych uroczystości, kiedy to studenci „wieźli na wozie Ginsberga w białych tenisówkach”, poeta wziął udział w nocnym spotkaniu ze studentami w akademiku. Zapytany, czy jego zdaniem Czechy są wolnym krajem, odparł: „Na Zachodzie mogę mówić, co chcę, w Pradze muszę uważać, co mówię, a jak byłem w Moskwie, to nie odzywałem się w ogóle!”.

Chwilę później, zapytany o kult jednostki, najwyraźniej zapomniał o tej zasadzie i odparł: „Zapytajcie o to tych dwadzieścia milionów ludzi wymordowanych w Związku Radzieckim”.

Nazajutrz Ginsberg został zaproszony na Hanzlberk, „to taki opuszczony dom w Pradze, który zajęła grupa młodych ludzi”—wspominał Hrabal. Dom stał u stóp Wyszehradu, malowniczego wzgórza na prawym brzegu Wełtawy. Wbrew temu, co zapamiętał Hrabal, kamienica nie była całkiem opuszczona; miała nawet dozorczynię, która zbierała symboliczny czynsz od lokatorów: malarzy, poetów i tancerzy, i przymykała oko na całonocne hulanki oraz dziwne zwyczaje lokatorów.

Goście musieli wpisać się do prowadzonej przez gospodarzy swoistej „księgi gości”. Każdemu z odwiedzających „Dom grozy” (tak nazywali Hanzlberk sąsiedzi) „panienki przycinały włoski obok przyrodzenia i umieszczały je w księdze, przewiązywały taką delikatną kolorową nitką, tak więc tam są nie tylko włoski pana Ginsberga, ale i moje”—wspominał Hrabal. On również poddał się temu zabiegowi. „Dla beatników życie płciowe i w ogóle eros to jeden z najsilniejszych bodźców, także myślowych, ponieważ myślenie o seksie, fantazje erotyczne wpływają korzystnie na myślenie w ogóle—tłumaczył po latach.—Wiedzieli już o tym ci starożytni gnostycy, którzy zajmowali się zagadnieniami religijnymi. Byli lubieżni jak kozły, ale właśnie ta lubieżność pozwalała im wygimnastykować sobie mózgownice tak, że mogli lepiej myśleć; stąd też i ci beatnicy, i dlatego też te włoski Ginsberga zostały tutaj; nie mam pojęcia, co się z nimi stało, ale to pokolenie również na mnie zrobiło ogromne wrażenie; można powiedzieć, że wstrząsnęło całą młodą Pragą”.

Hrabal przepijał do poety przez cały wieczór, ale nie zamienił z nim ani słowa. „Zupełnie nie znam angielskiego—wspominał.—Zresztą mam wrażenie, że on w ogóle z nikim nie rozmawiał. Kłaniał się wszystkim, ale nie miał tłumacza. My nie musieliśmy dyskutować. Psy też nie muszą się dogadywać. On się kłaniał mnie, ja się kłaniałem jemu, kłaniał się wszystkim, piliśmy, grała jakaś muzyka, ktoś grał na gitarze. Tak że było właściwie jak w takiej gwarnej gospodzie, kiedy nie można mówić, nie można przekrzyczeć hałasu”.

Tymczasem wokół poety i jego praskich przyjaciół zaciskała się już pętla. Następnego dnia tajniacy wykradli intymny dziennik Ginsberga, a kilkadziesiąt godzin później sprowokowali uliczną bójkę z jego udziałem. Policja odwiozła go prosto z hotelu na lotnisko i wsadziła do samolotu, pod zarzutem, że—jak wspominał Josef Škvorecký—„deprawował młodzież socjalistyczną”. Jeszcze w tym samym miesiącu w prasie ukazał się oszczerczy artykuł, w który wykorzystano kompromitujące notatki poety.



*

„Afera Ginsberga” posłużyła komunistom za pretekst do kolejnego przykręcenia śruby. Pierwszą ofiarą nowej, restrykcyjnej polityki był miesięcznik „Tvář”. Pismo to, założone zaledwie rok wcześniej przez związek literatów, miało być trybuną młodej literatury. Mimo to jego redaktorzy poświęcali sporo uwagi twórczości niebędącego już młodzieniaszkiem, pięćdziesięcioletniego Bohumila Hrabala.

– Chcieliśmy robić prawdziwą gazetę, pismo społeczno-kulturalne, a nie jakiś młodoliteracki periodyk służący autopromocji nieopierzonych poetów—wspominał Bohumil Doležal, który w kilkuosobowej redakcji odpowiadał za dział poezji. Działem prozy kierował jego rówieśnik Jan Lopatka.

Młodzi, dwudziestoparoletni redaktorzy niezwykle krytycznie pisali o współczesnej literaturze czeskiej, która wciąż jeszcze nie wyzwoliła się z socrealistycznego gorsetu. To w tym kontekście Lopatka napisał, że rodzima literatura nie zasłużyła na Hrabala. Jednakże nie stosowali taryfy ulgowej nawet wobec autora Perełki na dnie. Gdy pisarz udostępnił im maszynopisy swoich utworów, jako pierwsi zdali sobie sprawę, że jego publikowane właśnie opowiadania to słabsze, ocenzurowane wersje tekstów napisanych kilkanaście lat wcześniej. Toteż doszli do wniosku, że pisarz—jak to ujął po latach Doležal—„kurwi swoje teksty”. Co ciekawe, Hrabal nie tylko się nie obraził, lecz zapytany przez dziennikarzy o swój stosunek do krytyki lierackiej, wskazał Jana Lopatkę jako wzór dla innych.

Przeciętni komunistyczni pismacy, nad których dziełkami krytycy regularnie pastwili się na łamach „Tvářy”, nie wykazali się podobną klasą. Tak długo słali donosy do partii, aż wreszcie władze postanowiły zamknąć pismo. Decyzja wymagała jednak formalnej akceptacji ze strony związku pisarzy.

Dawniej nie byłoby z tym najmniejszego problemu, ale w połowie dekady czasy się zmieniły. Coraz więcej pisarzy i dziennikarzy, przeważnie członków partii, uwierzyło, że komunistyczna dyktatura nie musi być dyktaturą ciemniaków. A może w ogóle nie musi być dyktaturą? Dlatego redaktorzy „Tvářy” mogli liczyć na poparcie ze strony części członków związku. Był tylko jeden problem—żaden z nich nie należał do związku, a zatem nie mogli uczestniczyć w zebraniach, na których decydowały się losy pisma.

I na to jednak znalazł się sposób. Zaprosili do rady redakcyjnej młodego dramaturga, który podzielał ich poglądy, był niemal ich rówieśnikiem, członkiem związku literatów—i nie był członkiem partii.

Václav Havel, bo o nim mowa, chętnie zaangażował się w obronę pisma. Organizował petycje do władz, zbierał podpisy pisarzy z całego kraju, podróżując nawet w tym celu na Słowację. Wczesną jesienią 1965 roku do rady redakcyjnej dołączyło jeszcze troje członków związku, a zarazem jego przyjaciół bądź znajomych. Jednym z nich był Bohumil Hrabal.

– Nie pamiętam, kto zaproponował jego kandydaturę, ale nie spieraliśmy się o nią. To był oczywisty wybór—powiedział w rozmowie ze mną Bohumil Doležal.—Hrabal rzadko bywał na naszych zebraniach, z pewnością nie był stworzony do mrówczej pracy w redakcji, ale nie oczekiwaliśmy tego od niego. Bardzo podobały się nam jego teksty z lat pięćdziesiątych. On je potem poprawiał, żeby przeszły przez komunistyczną cenzurę, co słusznie wytknął mu Jan Lopatka. Ale Hrabal nie miał nic przeciwko temu, żebyśmy wydrukowali je w oryginalnej wersji.

Publikacja fragmentów poematu Bambino di Praga wywołała prawdziwy skandali.

Do szaletu publicznego idzie się schodami w dół,
nad kratkami wznoszą się romańskie łuki,
poziom miast znacznie się podniósł,
przecież leżało kiedyś o kilka metrów niżej.
Sikiem celuję w zapałkę,
wymiguje się, kręci się w miejscu,
lecz strumień moczu wbrew jej woli ją chwyta
i bach w trzewia kanału.
Przy każdym szczaniu myślę o ludzkości.
Co rusz bogowie szczą nam w oczy i odpływamy.
Umarły to nic więcej niż nieżywy trup.


Po tych słynnych, początkowych wersach poematu następuje wyznanie wiary autora w sztukę, w niczym nieskrępowaną wyobraźnię i genius loci Pragi. A także w miłość, o której pisał tak:

 . . . myślę też o tym,
że tu ostatnim razem byłem z tobą
i kiedy cię na schodach w półmroku macnąłem
po przyrodzeniu, zagroziłaś mi: Dostaniesz w skórę!
Było to jednak tylko ucichanie dnia,
raczej zapowiedź tego, co nastąpiło,
z nogami w górze i z miednicą na schodku
biłaś głową o mur.


Poemat zamyka słynna dewiza dadaistów: „Waszej przyjaźni, Waszej socjecie, Waszej rodzinie, Waszej młości—Gówno!”

Wkrótce do redakcji zaczęły nadchodzić listy od oburzonych czytelników.

„Ty świnio nieparzona, którą wszyscy dzisiaj wynoszą pod niebiosa, kiedy przestaniesz zatruwać ludzkie dusze swoimi plugawymi perwersjami?—pisał jeden z nich.—Ile przechlałeś ze swoimi »krytykami« i recenzentami po różnych burdelach, że tak cię wychwalają?”

„Ty wstrętny chamie, ty sklerotyczny dziadygo o sztubackich ciągotach, ty obleśna świnio, twoje miejsce w kryminale, policja obyczajowa powinna się tobą zająć, nadajesz się za kratki albo do czubków”.

„To Twoja wina, że młodzież od 13 do 15 lat kurwi się w mieszkaniach swoich przebywających w pracy rodziców. Jaką za to poniesiesz odpowiedzialność?”

„Dość Hrabala!—oto hasło wszystkich porządnych ludzi. Nie wyobrażaj sobie, że twoja sława sięgnie pod niebiosa. Ty gówniarzu, ty świński ryju. Niech cię diabli wezmą!”

„Żałuję, że nie mam czasu, żeby wieczorem móc z rozkoszą napluć w twoją zakazaną gębę, ty deprawatorze młodzieży”.

„Jak mamy patrzeć na to my, wychowawcy, a ponadto ojcowie dorastających dzieci, będących właśnie w tym najtrudniejszym wieku, w okresie dojrzewania? Jak mam na przykład wyjaśnić swojemu szesnastoletniemu synowi, co to jest »cipeczka«?”

„Wygląda Pan jak poczciwy ojciec rodziny, który z nudów dłubie w nosie, a mnie złość bierze, że to ma być reprezentant brneńskich rodaków. Dlatego prosto w oczy, kawę na ławę, piszę: że też Ci nie wstyd, ty stary, zachlany pijusie”.

„Ktoś stworzył wokół niego glorię, i teraz mówi się już tylko, jaki to świetny pisarz itp. A to jest łobuz, łajdak, może pedał albo impotent”.

Hrabal ułożył później z takich anonimowych wypowiedzi tekst zatytułowany Krwawa ballada, którą napisali czytelnicy (1968). Poprzetykał je głosami admiratorów swojej twórczości, tworząc swoisty „konfrontaż” (termin Jiříego Kolářa). Jedna z tych pozytywnych opinii wydaje się szczególnie celna: „Jeśli my, Czesi, mamy jakąś szczególnie sympatyczną cechę, która sprawia, że jesteśmy wyjątkowi, stuprocentowo i niepowtarzalnie czescy, panie Hrabal, to właśnie cecha Pańskich bohaterów Bawidułków, ta umiejętność najbardziej ludzkiego zagadania człowieka na śmierć, wplecenia siebie i innych w przędziwo osobliwych, pięknych słów i wydarzeń”.

Miesięcznik „Tvář” przestał się ukazywać z końcem 1965 roku. Członkowie redakcji spotykali się nadal, ale już bez Bohumila Hrabala. Pisarz otrzymał bowiem znacznie ciekawszą z jego punktu widzenia—i niesłychanie nobilitującą—propozycję członkostwa w radzie redakcyjnej tygodnika „Literární noviny”. Dołączył do niej z początkiem 1966 roku.



*

W redakcji „Literárek”, mieszczającej się w kamienicy na nabrzeżu Wełtawy, z widokiem na Małą Stranę i Zamek, poznał najwybitniejszych intelektualistów i pisarzy swoich czasów: Karela Kosíka, Milana Kunderę, Antonína Liehma, Ivana Klímę czy Ludvíka Vaculíka. Byli to, by posłużyć się określeniem z innego kręgu kulturowego, czescy „zapadnicy”, „okcydentaliści”, opowiadający się—w opozycji do stalinowskich „słowianofilów”—za powrotem do europejskich źródeł rodzimej kultury. Początkowo domagali się rehabilitacji lewicowej awangardy, surrealizmu, ekspresjonizmu, twórczości Franza Kafki, myśli egzystencjalistycznej, fenomenologii czy wreszcie teatru absurdu. Z czasem zaczęli formułować również postulaty polityczne, zajmując pozycje bliskie środkowoeuropejskiemu rewizjonizmowi spod znaku György Lukácsa czy Leszka Kołakowskiego, a także zachodniej nowej lewicy. Wszyscy, rzecz jasna, byli członkami partii.

Tak o fenomenie „Literárních novin” mówił Antonín J. Liehm, członek redakcji od 1961 roku:

– Pewien węgierski poeta napisał, że kiedy tylko na Węgrzech polityka była wypychana z życia publicznego, jej miejsce zajmowała kultura. I to właśnie stało się w Czechach po 1956 roku. Kiedy „Literární noviny” uzyskały pewną swobodę, stuczterdziestotysięczny nakład zaczął znikać z kiosków w ciągu godziny, a każdy egzemplarz czytało kilka osób. To znaczy, że ta gazeta miała milion czytelników, że stała się medium między intelektualistami a społeczeństwem.

Prym w gazecie wiedli dwaj wiceprzewodniczący rady redakcyjnej: Karel Kosík i Milan Kundera. Ten ostatni po latach tak wspominał „Literární noviny” z drugiej połowy lat sześćdziesiątych: „Nie chciałbym zostać posądzony o falszywą emfazę, gdy powiem, że takiego tygodnika (współtworzonego przez pisarzy, krytyków, filozofów, tygodnika ingerującego w politykę z pozycji kultury i mającego ogromny wpływ na rozwój wydarzeń) nie było wtedy (ale także później, co w pełni zrozumiałem w Francji) nigdzie na świecie”.

Wyjątkowość pisma była, rzecz jasna, konsekwencją niedemokratycznego charakteru czechosłowackiego ustroju. „Przypominam sobie wypowiedź zachodnioniemieckiego filozofa Jürgena Habermasa—mówił Kosík w rozmowie z Liehmem w 1968 roku—który kilka lat temu tak odpowiedział na narzekania czeskich filozofów, że czynniki oficjalne krytykują ich i prześladują: »To o wiele lepsza sytuacja niż u nas w RFN; nasza władza i społeczeństwo ignorują nas, filozofów i socjologów, więc nie możemy odgrywać żadnej publicznej, społecznej roli«”.

Czescy intelektualiści, filozofowie i pisarze—przeciwnie, byli wręcz skazani na zaangażowanie. Dotyczyło to również Hrabala, który uczestniczył w zebraniach „Literárních novin” aż do 1969 roku, gdy reżim prezydenta Husáka ostatecznie zlikwidował „gniazdo wichrzycieli”.

Symbolem nowej, zaangażowanej postawy pisarza stała się jego piąta książka, wydany w grudniu 1965 roku zbiór opowiadań Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać. Miejscem akcji większości utworów (opublikowanych wcześniej w czasopismach) nie są już praskie peryferie, lecz huta Poldi w Kladnie. W prozie Hrabala pojawiają się nowe, drapieżne tony; pisarz chce szokować czytelników, i z powodzeniem to czyni. Bohaterowie opowiadań Anioł, Dziwni ludzie, Odlew i odlewy to już nie pábitelé, lecz zwyczajni Czesi, wyrzuceni w czasach stalinowskich na śmietnik historii i próbujący zachować na nim—nie zawsze z powodzeniem—ludzką twarz. Źródłem nadziei na przyszłość będzie dla nich jedynie widok wysadzanego w powietrze—po kawałku, przez wiele dni—pomnika Stalina (Zdrada luster).

Hrabal nazywał Sprzedam dom . . .  swoją ulubioną książką („dlatego, że lękam się jej”). Mówił: „Te opowiadania, choć wcale tego po nich nie widać, przepisywałem wiele razy, bez końca. Szukałem po prostu tej ostatniej frazy, żeby te części do siebie pasowały, żeby tworzyły razem całość, która ma swoją logikę, swój ład [ . . . ]. Najpierw zestawiam zdarzenia i historie, bez sprecyzowanego celu. Dopiero później pojawia się wiodący motyw”.

Wielu krytyków było jednak zdania, że książka jest nazbyt wykoncypowana, a przy tym wtórna wobec jego wcześniejszych dokonań. „Nawet gdybyśmy nie dysponowali świadectwem autora, dostrzeglibyśmy, że z tym »wiodącym motywem« jest największy szkopuł—pisał Jiří Brabec.—Gdy jeden poziom tekstu zyskuje przewagę nad innymi, konstrukcja wali się i pozostaje tylko masa szczegółów, co prawda niezwykle wyrazistych. Łączy się z tym poniekąd mechaniczne stosowanie technik (takich, jak kombinacja warstw narracyjnych), które zawczasu organizują i porządkują materiał literacki”.

„Metoda w Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać jest taka sama jak w tomie Perełka na dnie. Inny jest efekt—dodawał Milan Suchomel.—Sztuczność tych konstrukcji, ich logika i rytmizacja są całkiem wyraźne. Ekstrawagancje spowszedniały, to, co dawniej przyciągało uwagę, w Sprzedam dom . . .  jest już tylko zgranym motywem. Tak, to hrabalowskie, ale to już inny Hrabal niż ten, który opowiadał i bajdurzył”.

Tylko uczestnicy spotkań u Jiříego Kolářa i czytelnicy pierwotnej wersji opowiadania Jarmilka wiedzieli, że tak naprawdę Hrabal wraca tomem Sprzedam dom . . .  do poetyki i postaci literackich, które towarzyszyły na początku lat pięćdziesiątych.

Dopiero w połowie następnej dekady spóźniona, lecz tym gwałtowniejsza odwilż w czeskim życiu społecznym i w czeskiej kulturze sprawiła, że taka książka, jak Sprzedam dom . . . , mogła się w ogóle ukazać (i zyskać uznanie oficjalnej krytyki, która jeszcze kilka lat wcześniej musiałaby, rzecz jasna, potępić ją jako „reakcyjną”). Od tej pory literaturoznawcy będą mieli wieczny kłopot z ustaleniem rzeczywistej chronologii powstawania utworów Hrabala (na przykład otwierający zbiór opowiadanie Kafkiada to montaż utworów poetyckich Hrabala z lat 1947–1951: Bambino di Praga, Kolekcji nie ma. Mathias i Půlnoční král [Król północy]). Nieraz sprowadzi ich to na interpretacyjne manowce. Faktyczną linię rozwoju jego pisarstwa pozwoli wyznaczyć dopiero edycja Dzieł zebranych pisarza w latach dziewięćdziesiątych.

Zbiór Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać zajmuje szczególne miejsce w pisarstwie Hrabala. Z jednej strony winduje go zasłużenie na szczyty powodzenia; łączne nakłady jego książek po trzech latach od debiutu przekraczają ćwierć miliona egzemplarzy (w liczącej piętnaście milionów mieszkańców Czechosłowacji!). Z drugiej jednak strony ustawia mu poprzeczkę, której przez kilka najbliższych lat nie będzie w stanie pokonać. Jego kolejne książki to albo wybory znanych już opowiadań (Bar Świat, 1966), albo tekstów innych autorów (Bohumil Hrabal uvádí . . .  [Bohumil Hrabal przedstawia . . . , 1967]; Toto město je ve společné péči obyvatel [To miasto jest pod opieką komitetu blokowego, 1967]), albo też nowe warianty utworów z lat pięćdziesiątych (Pieśni dziadowskie i legendy, 1968). Hrabal szuka wyjścia z twórczego impasu, ale pábitelska poetyka zwraca się przeciwko niemu—ogranicza go, zamyka w małym, bezpiecznym świecie gadułów i bajarzy. Wywraca więc szuflady ze starymi maszynopisami i przerabia je na „nowe”—ale takie półśrodki nie zastąpią wypracowania przezeń nowych koncepcji narracyjnych. A bez nich Hrabal nie może nawet myśleć o większych formach prozatorskich.

Ale też niespecjalnie nad nimi duma; ma co innego do roboty. W styczniu 1966 roku jedzie do Szwajcarii, by odnaleźć Cabaret Voltaire. To nie żart—w lutym 1966 roku przypadała pięćdziesiąta rocznica pierwszego publicznego wystąpienia dadaistów. Redakcja „Literárních novin” postanowiła przy tej okazji zrehabilitować prekursorów awangardy, którzy w Czechach wciąż jeszcze—tak jak zaledwie trzy lata wcześniej Kafka—byli na indeksie.

Pisarz nie bez przygód odnalazł dom przy Spiegelgasse 1, który w 1916 roku zamienił się w kwaterę główną rewolucji dadaistycznej, „podczas gdy naprzeciwko, jeśli się nie mylę, pod numerem szóstym, mieszał pan Uljanow-Lenin”. Kilka miesięcy później dadaiści otworzyli niedaleko zuryskiego dworca swoją pierwszą galerię, a Lenin odjechał w zaplombowanym wagonie do Piotrogrodu, robić prawdziwą rewolucję.

Hrabal zdawał sobie sprawę, że późniejsze dzieje awangardy artystycznej były poniekąd konsekwencją tego wydarzenia. Wspominał, że po 1945 roku, „w czasie tych trzech lat zrozumiałem, kim byli i dlaczego w ten sposób pisali Majakowski, a zwłaszcza Sierioża Jesienin i Izaak Babel. Zrozumiałem też, dlaczego Jesienin i Majakowski popełnili samobójstwo; zrozumiałem, dlaczego André Breton odwiedził w Meksyku Trockiego, dlaczego Izaak Babel został gdzieś, nie wiadomo gdzie, zlikwidowany w 1940 roku. Również ja żyłem, zgodnie z zasadą odbicia, pod niebezpośrednim wpływem radzieckiej polityki, a więc i literatury”. Powojenne lata „stały dla mnie pod znakiem odbicia polityki naszego kraju i jej ciążenia ku Wschodowi”.

Oczywiście nie napisał tego w „Literárních novinach”. Jego relacja z podróży do Szwajcarii, wydrukowana pod nagłówkiem 50 lat Dada, była przed wszystkim niesłychanie zabawna, aczkolwiek pominął w niej najciekawszy epizod „włóczęgi po bulwarze, na którym niedaleko takiej miłej kawiarenki Lenin grywał w szachy z Tristanem Tzarą [ . . . ]. No i idę ja sobie kiedyś koło domu handlowego nad jeziorem, a tam całą witrynę zajmowały niemieckie opisy różnych przyjęć i jeden mówił, jak w Abisynii przyrządzają wielbłąda, jak w niego pakują różne farsze . . .  I kiedy mi to było potrzebne, wszystko się wyświetliło . . . ”.

Taka była geneza iście surrealistycznego opisu faszerowania wielbłąda z Obsługiwałem angielskiego króla.