Frenofagiusz i Frenolesty

Ludwik Sztyrmer

Photograph by Kevin Kunstadt

Pantofel Do Publiczności

— Avouez, Madame, que c'est une préface?

— Si, Monsieur, mais c'est la faute de ma Pantoufle.

Kiedy to pisemko dostanie się w twoje ręce, o szanowna Publiczności, prochy moje będą już spoczywały w ziemi, pamięć moja zaginie, i ty nie postrzeżesz nawet, że ci braknie jednego Pantofla, dlatego że posiadasz ich takie mnóstwo!

Całe życie strawiłem, żeby pojąć ciebie, o najdziwniejsza z istot! Dziś jestem już stary, jutro może umrę, a wiem o tobie nie więcej jak pantofel o tym, co zdarł go na swojej nodze.

Jeśli cokolwiek pocieszyć mnie może, to tylko to jedynie, że i inni badacze nie więcej ode mnie się dowiedzieli.

Żeby ciebie pojąć, trzeba by żyć tak długo, jak ty żyjesz, a początek twej egzystencji kryje się w mgle najodleglejszych wieków! Jeden uczony upewniał mnie, że ty byłaś nawet przed potopem. Ty żyjesz, rośniesz i krzepniesz bez przestanku; nie znasz choroby, chociaż wszystkie twoje członki zwątlone gangreną. Śmierć stoi tylko przy tobie jak hajduk i miotłą zmiata proch spadający z olbrzymiego twego ciała.

Dziwna twoja potęga, o szanowna Publiczności! Na ciebie wszyscy patrzą jak na bożyszcze, każdy się ugina przed tobą, każdy słucha twych słów jak wyroczni. Twój oklask, twoje pochlebne zdanie, elektryzują serce najzimniejszego człowieka. Macedończyk, gromiąc azyjski świat swoimi falangami, dumał nieraz o tym, co ty też powiesz o nim na ateńskich, placach?

Dla ciebie Kurcjusz rzucił się w przepaść, Diogenes siedział w beczce i Herostrat zapalił  świętokradzką głownię. Dla ciebie, potężna istoto, grymasują na teatralnej scenie, błaznują na hecy, rzępolą na koncertach, piszą poemata i powieści i na wszystkie sposoby łamią sobie głowy, byle ciebie tylko zabawić. Dawniej gust twój był dość prosty, wołałaś tylko: panem et circenses, dziś napadł na ciebie jakiś spleen, jakaś gorączka, w której nic ci się nie podoba, ziewasz i krzyczysz ciągle: — Dawajcie mi co nowego, bo się nudzę! — O szanowna Publiczności, umiarkuj się, bo kiedykolwiek dostaniesz suchot i umrzesz z nudów!

Ty jesteś najmędrsza ze wszystkich istot pod słońcem, ty masz najwykwintniejszy gust, najpewniejszy sąd i tyle przenikliwości, że żadna zaleta nie ukryje się przed tobą. Dlatego też największy geniusz z pokorą składa swoje pomysły w twoje ręce i spokojnie czeka twego wyroku, będąc pewnym, że prędzej czy później oddasz mu sprawiedliwą miarę uwielbienia i wdzięczności. Ale przy tym kolosalnym rozumie dlaczegoż się tak spieszysz ze swoim zdaniem?

O szanowna Publiczności, mylisz się, sądzisz przewrotnie, krzywdzisz, znieważasz, bredzisz jak student, kiedy wpadnie w zapał! Oświstałeś  Fedrę, a słuchasz z zadowoleniem płaskich wierszokletów, spostrzegłaś herezję w Tartuffie, a uwielbiasz dzisiejsze szalone powieści i dramy, nie wierzyłaś Galileuszowi ani Kolumbowi, a dajesz się za nos wodzić szarlatanom, sofistom i półgłówkom. O szanowna Publiczności, dalipan, tyś lekkomyślniejsza od dziecka, a nawet od kobiety!

Ty obojętnie patrzyłaś na nędzę Miltona i Kamoensa, nazywałaś Tassa wariatem, szydziłaś z cierpień Russa, ty kupisz się na placach i z zadowoleniem patrzysz, jak kat wiesza zbrodniarza, ciebie przygoda psa Alcybiadesa zajmuje więcej niż  śmierć Sokrata, bajka o cieniu osła więcej od płomiennych filipik Demostena, ty jesteś zimna jak myśl samoluba, ty nie masz serca, o szanowna Publiczności, tylko oczy i uszy, i w łonie bezdenną beczkę  — ciekawości!

Widziałem kiedyś z zadziwieniem, jak nieśmiertelny skrzypak powitany tysiącem głosów uwielbienia, otoczony burzliwym zapałem i oklaskami, stał przed tobą, o szanowna Publiczności, zimny jak marmur, z twarzą obojętną albo raczej z wyrażeniem wzgardy, i ani wzrokiem, ani skinieniem ręki, ani najmniejszym gestem nie odpowiedział na twoje konwulsyjne aplauzy, przed którymi inny na jego miejscu ugiąłby się do ziemi!

Widziałem to, kiedy byłem młody, i nie pojmowałem jego oziębłości; dziś zdaje mi się, że gdyby Pantofel umiał grać na skrzypcach, to postąpiłby nie inaczej. Teraz, szanowna Publiczności, bądź zdrowa! Zostawiam ci powieść. Jeśli cię znudzi, nie gniewaj się, rzuć ją tylko tak jak ja, przenudziwszy się całe życie z tobą, porzucę cię wkrótce bez gniewu.

Jak Ja Zaszedłem Sobie Do Bonifratrów

O rannej godzinie piłem kawę, kiedy mi przyniesiono bilecik od mego księgarza i ostatnią część umówionej upłaty. — Tak więc — pomyśliłem sobie, podczesując czuprynę  — dzieło moje nareszcie wydane, rozkupione prawie w mgnieniu oka i ocenione przez światłych recenzentów; moje długie badania, moja mozolna praca, przyniosły mi więcej wziętości i pieniędzy, niż się można było spodziewać w naszych czasach. Żeby to powieść albo jaki poemat, albo drama, albo wreszcie wojaż!...

Ale księga in quarto, tchnąca, jak mówią, lampowym olejem, pełna cytacji z autorów, których dzieła w bibliotekach od dawna już oddane na pastwę myszom, o, to niepojęta zagadka! Rozwinąłem rulonik odebranych dukatów, postawiłem z nich kolumnę na stoliku i zatrzymałem na niej wzrok zadowolenia. Nie posądzajcie mnie o chciwość albo skępstwo, o, nie! Wierzcie mi, że ten metal, za który wszystko w świecie można kupić, nigdy mnie nie zajmował, póki byłem syty i odziany. I w owej chwili patrząc na złoto, nie myślałem bynajmniej o jego cenie, ale o czymś innym, co w moim pojęciu było zawsze wyższym nad bogactwo. Mnie się zdało (bo cóż się człowiekowi nie zdaje, kiedy kontent z siebie!), że ów słupek stojący na stoliku był to pomnik, który wdzięczni ziomkowie postawili mi na najpiękniejszym placu w Warszawie! Bagatela! Wyobraźcie sobie szczęście człowieka, któremu postawiono kolumnę ze szczerego holenderskiego złota ad legem im perii!... W zachwyceniu zdało mi się widzieć lud z całej Warszawy stojący pod owym posągiem i wielbiący moje niesmiertelne imię.

Wskoczyłem na krzesło, ażeby z tej trybuny wyciąć mowę do narodu, ale w zbyt gwałtownym uniesieniu wdzięczności, zawadziwszy piętą, przewróciłem się z krzesłem, obaliłem stolik, a z nim i złotą kolumnę, z której dukaty poleciały na podłogę!...

Sądzicie zapewne, że jako filozof powiedziałem sobie: sic transit gloria mundi, i przestałem się dziwaczyć, ale na ten raz nie zgadliście. Byłbym niezawodnie tak postąpił i nie zawiódł waszego oczekiwania, gdyby tylko złoto było upadło bez brzęku na jaki miękki przedmiot, na przykład na pierzynę mojej babki, albowiem wtedy całe drama byłoby skończone. Ale ponieważ blisko stolika nie było pierzyny, więc dukaty upadły na twarde deski podłogi, na których każdy, prędzej lub później, wydał czysty, dźwięczny, harmonijny głos; większa część ich zawołały chórem: — Chwała tobie, Wicusiu! — inne członkowo, coraz w większej odległości od stolika, powtórzyły to samo, a nareszcie ostatni dukacik skończywszy bieg swój pod łóżkiem i tam jeszcze krzyknął: — Chwała tobie, Wicusiu! — a potem położył się na bok.

Upojony sławą, nie posiadając się z radości, schwyciłem kapelusz i laskę i wy biegłem na ulicę, nie pomyślawszy wcale, gdzie by iść, czułem tylko niezwyciężoną potrzebę odstąpić komukolwiek część swego szczęścia. Przyśpieszałem kroku, jak gdybym biegł po księdza do umierającej matki. Ludzie ustępowali mi się  ż drogi, jedni obojętnie, a drudzy uśmiechając się, za co im odpłacałem grzecznym ukłonem, bo mi kiedyś mówiono, że uśmiech jest znakiem dobrego życzenia. Takim sposobem przebiegłem kilka ulic, póki nareszcie, ochłonąwszy z zapału i straciwszy siły, jak gończy pies na polowaniu, nie stanąłem na bruku, pytając sam siebie: gdzie idę? Przeliczyłem w myśli wszystkich moich znajomych i nie miałem ochoty żadnego z nich widzieć, bo ci ludzie byli zbyt mocno uprzedzeni o swoim własnym rozumie, ażeby wierzyć w cudzy rozum, nie chwalili nic w świecie oprócz samych siebie i drwiłiby zapewne ze mnie, gdyby mnie zobaczyli tak mocno zajętym sławą. Stałem więc na ulicy pogrążony w dumach i trzymając się jedną ręką za ucho.

— O czym WPan zamyśliłeś się? — spytał nawiasem jakiś jegomość, przechodząc koło mnie.

— Myślę, gdzie by mi też iść? — odpowiedziałem machinalnie.

— Cha, cha, cha! Idź WPan do Bonifratrów — rzekł nieznajomy, pokazując mi palcem na dom wariatów. —  Życzę WPanu wygodnej celi!

„Masz słuszność! — rzekłem sam w sobie. — Pójdę do Bonifratrów! Nieźle by każdemu uczonemu odwiedzić ten dom, ażeby cokolwiek mniej wierzył w potęgę swego rozumu. A zresztą, tam przynajmniej nie będą drwić ze mnie, nie wciągną mnie do dysputy, nie znudzą samochwalstwem." — I poszedłem do domu wariatów.

PAN MARSZAŁEK

Otrzymawszy od przełożonego pozwolenie odwiedzić cele nieszczęśliwych umysłowych rozbitków, wszedłem z dozorcą na długi kurytarz, z obu stron którego były ich mieszkania, lecz zaledwie zrobiliśmy kilka kroków, przewodnik mój zatrzymał się i rzekł:

— Widzisz WPan tego jegomości, co się do nas zbliża? On mnie wyręczy; idź pan tylko dalej, on panu wszystko pokaże i opowie.

— Czy to twój towarzysz? — zapytałem obojętnie.

— O, nie! — odpowiedział dozorca z jakimś dziwnym uśmiechem, ale bądź pan spokojny, on lepiej ode mnie zna historię wszystkich chorych, on nimi ciągle zajęty, on śledzi każde poruszenie na ich twarzy i czego się od nich lub od nas nie dowie, to dopełnia domysłem i fantazją. Słowem, wierz mi pan, że. on cię więcej zadowoli jak ja.

— Więc to wariat? — zawołałem z niejaką trwogą, ale dozorca już odszedł daleko..

Tymczasem nieznajomy zbliżał się wolnym, poważnym krokiem. Był to człowiek młody, kusy, otyły, rumiany, z długimi włosami i twarzą jaśniejącą dziwacznym uśmiechem; w jednym ręku trzymał jakiś szpargał papieru i ołówek, a w drugim kapelusz.

— WPan zapewne chcesz widzieć tych nieszczęśliwych? — spytał nieznajomy, kłaniając się uprzejmie i z najlepszym tonem.

— Tak jest — odrzekłem — lecz z kimże mam honor mówić?

— Ja? — zawołał nieznajomy, jakby zmieszany pytaniem — ja? Nic, prawdziwie, bardzo przepraszam, ja nie mam żadnego tytułu. Wczoraj jeszcze byłem baronem, a dziś jestem nic więcej, jak marszałek potężnego Frenofagiusza, przy którego łaskawej protekcji może napiszę powieść obiecaną pannie Paulinie.

— A, panie Marszałku! — podchwyciłem — więc WPan jesteś literat, mocno się z tego cieszę i polecam się jego przyjaźni.

— Ach, nie, wcale nie, mości dobrodzieju! — rzekł kusy z obłąkaniem i ironią. — Prawdziwie, bardzo przepraszam, ja wcale nie literat! Brzydkie to jest rzemiosło być literatem! Trzeba mieć do czynienia z drukarzami, którzy biednych doprowadzają do głodu, a bogatych do złego humoru, z recenzentami, którzy sądzą, że każdy autor sprzedał im swoje dobre imię razem z książką, i z uczoną hałastrą, która o milę krzyczy na ciebie: — Jak się masz, przyjacielu! —

Trzeba czytać swoje utwory w salonach na pół drzemiącym kobietom, wymuskanym fircykom i poważnym mężom grającym w wiska; trzeba słuchać ich rad, zdań, kaprysów, urojeń, złośliwych epigram i płaskich konceptów; trzeba nareszcie wierzyć każdemu ze znajomych, że gdyby tylko chciał, to by sto razy, tysiąc razy, milion razy lepiej od ciebie napisał to, nad czym może przesiedziałeś połowę życia. I przy wszelkiej powolności z twej strony, czytelnicy pierwszemu lepszemu recenzentowi uwierzą, że jesteś bazgracz, plagiariusz, bezbożnik, słowem, niegodziwy człowiek! Ach, nie, mój łaskawco, prawdziwie, bardzo przepraszam, ja nie literat, niech mnie Bóg zachowa od tego! Ja prosto sobie marszałek potężnego Frenofagiusza.

— W takim razie — rzekłem — proszę mi przynajmniej powiedzieć, kto to jest ów Frenofagiusz, który WPana proteguje?

- O mój przyjacielu! - rzekł oburzony Marszałek - czyliż nigdy nie słyszałeś o potężnym Frenofagiuszu? W naszym oświeconym XIX wieku człowiek dobrze wychowany wie nazwiska aktorek wszystkich paryskich teatrów, nazwiska angielskich kogutów, koni i bokserów, a WPan nie znasz potężnego Frenofagiusza, który ma swój pałac o kilka kroków od twego domu!... - Potem zamyślił się i po chwili mówił dalej: - Frenofagiusz ma swoje pałace w całym świecie - w Londynie Bedlam, w Paryżu pół Bicętre i pół Salpętrière, w Warszawie Dom Bonifratrów itd., itd.

Historia jego jest bardzo dziwna! Nie słyszałem nigdy dziwniejszej! Cóż robić, opowiem ci wszystko, kiedy jesteś tak ciemny, tylko odejdźmy za węgieł, żeby przez to okno stary Frenofagiusz nie postrzegł naszej schadzki: bo jak zobaczy, to i podsłucha, a jak podsłucha, to mnie odprawi, a wtedy nigdy mi się już nie uda napisać powieści, którą obiecałem pannie Paulinie.

Odeszliśmy więc z głównego kurytarza i pan Marszałek tajemniczym głosem opowiedział mi następującą historię:

FRENOFAGIUSZ I FRENOLESTY

— Potężny Frenofagiusz — rzekł Marszałek — karmi się ludzkimi rozumami.

— Tam do licha, mój dobrodzieju! — podchwyciłem mimowolnie. — Wszak ci twój pan często zapewne bywa głodny!

— A to dlaczego? — spytał mocno zdziwiony Marszałek.

— Dlatego — odpowiedziałem —  że w naszych czasach ta potrawa bardzo droga, bo rzadko ją można znaleźć niesfałszowaną. Teraz zdrowego cielęcego rozumu trudno dostać, a potężny Frenofagrusz polubił takie łakocie!...

— Aha, teraz rozumiem, co on mówi — bąknął Marszałek, odwracając się ode mnie — w samym początku historii drwinkuje, cóż to będzie dalej? Bądź WPan zdrów — i chciał odejść.

— Stój! Stój, kochany Marszałku! Cóż w tym złego, co ja powiedziałem? Wytłumacz mi to.

— To złego — rzekł Marszałek —  że to kłamstwo, brednie, koncept i nic więcej. Jak to? Czy nie widziałeś tyle szkół, uniwersytetów, akademii, uczonych towarzystw itd.? — I zaczął jak grzechotka klepać: — Ja mam rozum, ty masz rozum, on ma rozum, my — wy — oni mają rozum, wszyscy mają rozum!

— Prawda, prawda, mój Marszałku! Wszyscy mają rozum. Jednakże powiedz mi, jakim sposobem twój pan karmi się tą potrawą?

— Jakim sposobem? Cha, cha, cha! Zabawne pytanie! Takim samym sposobem, jak WPan zjadasz kaczki, barany i woły. Wszak nie połykasz ich, póki żywe, i im większy zwierz, tym na więcej kawałków musisz go rozdzielić wprzód, nim całego skonsumujesz.

No, tak samo i potężny Frenofagiusz zjada rozum dopiero wtedy, kiedy nitka łączącą  dwie jego połowy i utrzymująca w nim życie będzie przecięta, a im większy rozum, tym dłużej go je.

— Jakaż to nitka? — zapytałem.

— Ach, czyż WPan nie wiesz, że rozum składa się z dwóch połówek, z których jedna znajduje się w głowie, a druga w sercu, że one są z sobą złączone nitką? A ta nitka może się zerwać jednakowo, od wstrząśnięcia w jednym albo w drugim końcu. Chodzi tylko o to, żeby targnąć za jeden koniec albo za oba.

— Więc to tę nitkę Frenofagiusz zrywa, kiedy ma apetyt na czyj rozum?

— Rozumie się. Tylko Frenofagiusz zbyt potężny, żeby się sam tym zajmował, on sobie siedzi spokojnie, a targaniem nitek rozumu zajmują się Frenolesty, których rozsyła po świecie. Ale WPan zapewne nie wiesz, co to za istota Frenolestes? Zaraz ci wytłumaczę. Potężny Frenofagiusz co dzień rano, jak tylko się ocknie ze snu i zapali cygaro, bierze się lewą ręką za głowę, wyrywa sobie jeden włos z czupryny i ogrzawszy go cokolwiek żarem cygara, rzuca w powietrze. Z tego włosa natychmiast staje przed nim istota z pokorną  postacią, która nazywa się Frenolestes.

Frenolestes, jak drugi Proteusz, może przybierać taki kształt, jaki mu się tylko podoba. Może on być mężczyzną albo kobietą, wielbłądem albo nietoperzem, lecz charakter odbiera od Frenofagiusza i ani na jotę nie może od niego odstąpić, mając w tym względzie naturę diametralnie przeciwną ludzkiej. Jeśli włos był wyrwany z tego miejsca czerepu, które w Organologii doktora Galia   oznaczone numerem 4, to Frenolestes cały tchnie brutalstwem, urwis i zabijaka; jeśli z numeru 6, to chytry jak lis i kłamca nieuhamowany; jeśli z numeru 22, to szalony poeta itd. Jak tylko się urodzi taki Frenolestes, to ojciec, uderzywszy go pięścią w kark, jak piłkę wyrzuca przez okno na świat, w którym pan synek błąka się dopóty, dopóki nie wypełni swego obowiązku.

— Jakiż to obowiązek tego Frenolestesa?

— Nic więcej, jak zerwać nitkę rozumu u jednego człowieka. Ale ponieważ nikt chętnie nie pozwoli mu zrobić tego, więc Frenolestes wyszukuje sobie ofiarę idopóty ją durzy, dopóty tumani, dopóki nie dopnie swego celu i nie przyprowadzi biednego wariata do spiżarni Frenofagiusza. Wszyscy, których tu widzisz, nie ustrzegli swego rozumu od przebiegów tych. chytrych Frenolestów i takim sposobem nieustannie napełnia się spiżarnia i potężnemu Frenofagiuszowi nigdy nie braknie na stół rozumów.

— I ta potrawa nie wydaje mu się gorzką? — rzekłem.

— A! — zawołał Marszałek, zadumawszy się głęboko — przyznam ci się, że mi to nigdy nie przyszło na myśl. Muszę kiedykolwiek zapytać go się o to. A teraz pójdźmy obejrzeć jego spiżarnię.

***

I. Jakub Kozera 

— W tej celi — rzekł Marszałek po niejakim czasie — zamknięto niedawno człowieka średniego wieku, z twarzą  żółtą, wyschłą, z rozpaczającym  spojrzeniem, który się rzucał na wszystkich jak szalony i prosił o złotówkę. I dziś dosyć pokazać mu pieniądz, żeby się krew w nim na nowo rozigrała. Nazywa się Jakub Kozera. Przygodę jego wraz ci opowiem.

Pewną razą stary Frenofagiusz robił przegląd swojej spiżarni i strasznie się gniewał, że była napełniona jednymi tylko mózgami poetów. „Brrr! już mi się ta zimna galaretka okropnie sprzykrzyła! — wołał Frenofag i targał się za włosy, które lecąc z głowy, rodziły mnóstwo Frenolestów. — Szukać mi mózgu rozpalonego prawdziwą namiętnością" — krzyczał stary, tupając nogą ze złości, i Frenolesty rozleciały się jak wróble po świecie.

— Twój protektor zapewne gniewał się na klasycznych poetów? — spytałem — u teraźniejszych romantyków, zdaje się, aż. nadto gorące mózgi.

— At, wolno panu żartować! Wiem, że sam temu nie wierzysz. Naturalnie, nie mówi się tu o prawdziwych wieszczach, którzy, czy tam ich kto nazywa klasykami, czy romantykami, zawsze niezaprzeczenie odebrali od natury szczery zapał w łonie; mówi się tu o pseudopoetach albo raczej o pseudoliteratach, żeby kwestia była więcej ogólna. O uczuciu tych artystów łatwo zawyrokować. Od początku świata próżnia była zawsze zimna. Czasami w tym romantycznym pustkowiu, przeciwko wszelkim prawom fizycznym, coś huczy, szumi, burzy się z hałasem, i wyrabia się na rymy albo na prozę, ale żeby tam mogło być ciepło, o tym nie słyszałem.

— Dziwna rzecz! Pan utrzymujesz, że człowiek bez oświecenia nie może mieć prawdziwego uczucia?

— Hola! Hola, mój dobrodzieju! Przepraszam, o, najpokorniej przepraszam. WPan mnie nie rozumiesz. Ja wcale nie mówię o ludziach nieoświeconych, bo ci, będąc ubodzy umysłem, kto wie, czy nie mają za to więcej sił  żywotnych w sercu? Ja mówię tylko o ludziach niedouczonych.

— Hm, to co innego. A między oświeconymi ludźmi kto ma najmniej uczucia?

— Zabawne pytanie! Pewnie to nie własna pańska myśl, ta, z którą widzę, że się chcesz popisać przede mną, bo strasznie niezgrabnie do niej rozmowę nakręcasz. Tak zawsze bywa, kiedy kto cudzy towar sprzedaje. Powiedz lepiej otwarcie, coś sobie w tej chwili przypomniał?

— Istotnie... tak... w samej rzeczy... przypomniałem sobie zdanie jednego zna komitego pisarza — zresztą, nie pamiętam dobrze, czy on liczy się do znakomitych lub nie, ale mniejsza o to. Powiada on, że dowcip nigdy nie egzystuje w parze z uczuciem, że kto posiada ten nikczemny, sztuczny przedmiot duszy, niezawodnie jest bez czucia, zimny, egoista itd.

— Cha, cha, cha! Dobrze, że to nie własne pańskie zdanie, bobym bardzo złą miał o panu opinię. To stara kwestia, mój dobrodzieju, bardzo stara. Jeszcze szanownej pamięci Duclos mówił o swoim czasie: „L'esprit n'est pas souvent fort utile à celui, qui en est doué, et cependant il n'y a point de ąualité, qui soit si fort exposée à la jalousie. Les sots sont presque tous par état ennemis des gens d'esprit."

„Otóż masz, Pantoflu! — pomyślałem sobie. — Nie popisuj się zdaniami znakomitych pisarzy" — i żeby ukryć swoję konfuzję, rzekłem z pośpiechem: — No, panie Marszałku, wróćmy do historii tego obłąkanego.

.— A, dobrze — rzekł kusy najspokojniej. — Raz w piękny majowy dzień zatrzymał się przed cukiernią Loursa jakiś staruszek arcyfantastycznej postaci, w trójgraniastym kapeluszu, w palonych butach i w szarym fraku dziwnego kroju, wyjął z kieszeni teleskop, rozwinął go przynajmniej na dwa łokcie i zaczął patrzeć na niebo. A niebo było czyste, błękitne, jak najśliczniejsza ultramaryna, żadnej chmurki, żadnego obłoczka nie dostrzegłbyś na nim, choćbyś sobie wypatrzył oczy. „Co on też tam widzi na niebie?" — myśleli poczciwi ludzie, przechodząc po ulicy, i każdy odpowiadał sobie: „Jednakże musi tam coś być, bo dlaczegóż by patrzył?'' A rozstrzygnąwszy takim sposobem zagadkę, zatrzymywali się, kupili się koło nieznajomego, chociaż już schował swój teleskop do kieszeni i tylko okiem patrzał w górę; zbierało ich się coraz więcej, nareszcie zebrała się porządna gromada gapiów, na których w Warszawie nigdy nie zbywa. Tymczasem nieznajomy wymknął się po cichu z ciżby i stanąwszy opodal, z zadowoleniem poglądał na medytujące krew i mięso. Domyśl się, kto to był ten nieznajomy?

— A jużci nikt inny, tylko Frenolestes, co durzył tych poczciwych gapiów.

— Zgadłeś! Najakuratniej zgadłeś! — krzyknął pan Marszałek — ale jakim sposobem? Mnie się zdawało, że to tak trudno zgadnąć, jak zjeść swoję rodzoną głowę z uszami i z czupryną.

— E, mój poczciwy Marszałku, nie nie. wszystko trudno, co się z pierwszego razu wydaje trudnym. Wszakże „jeść" znaczy to samo co karmić się, a czyż nie widziałeś ludzi, co karmią siebie i drugich swoją głową? Prawda, że to dziś nie bardzo w modzie poświęcać tak wiele, kiedy jedna twarz albo uszy, albo czupryna mogą wystarczyć na utrzymanie człowieka. Wielu nawet nie używa zupełnie własnej głowy, a karmi się cudzymi głowami. Ale cóż zrobił dalej twój Frenolestes?

— Ha, prawda, trzeba WPanu dokończyć tej historii. Frenolestes spostrzegł jednego gapia, który, zdawało się, z trudnością głowę podnosił do góry, a czarne oczy błyszczały mu w orbitach jak dwie świeczki, mrugnął na niego i odprowadziwszy w stronę rzekł: „Mój dobrodzieju, fizjonomia pańska niezmiernie mi się podoba, życzyłbym bliżej się z panem poznajomić i byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś raczył przyjąć obiadek w hotelu «Chovot»."

„Ach, mój panie! — odpowiedział Jakub Kozera uradowany — w samą porę czynisz mi pan propozycję, bo właśnie, wychodząc z biura, nie wiedziałem, gdzie by to dziś zjeść obiadek. Tylko u «Chovot» obiad będzie zapewne drogo kosztował!"

„Nie myśl o tym, mój łaskawoo! Nie masz na świecie bogatszego człowieka ode mnie. Gdybym chciał, to bym dukatami całą Warszawę zasypał i potem odkopywalibyście szczątki sławnego miasta pod lawą szczerego złota zagrzebane."

„Och! Jak bym ja gorliwie kopał" — pomyślał sobie Kozera, idąc do hotelu.

Przy stole staruszek wznowił rozmowę o swoim bogactwie. Oczy Kozery zaiskrzyły się dziwnym ogniem, pożerał nimi nieznajomego, grabki drżały mu w jednej ręce, a drugą nóż konwulsyjnie ściskał.

„A wiesz, mój przyjacielu, jakim sposobem dorobiłem się takich skarbów? Wszakci i ja byłem kiedyś biednym oficjalistą."

„Zmiłuj się, powiedz!" — zawołał Kozera, położył nóż i grabki na stole i przysunął się do nieznajomego, żeby słowa nie stracić z jego opowiadania.

„Szczęściem, trafunkiem zupełnie niespodziewanym. W młodości lubiłem mocno zajmować się magią i w ogólności naukami hermetycznymi. Owo, raz przezierając jeden stary szpargał Albertusa Wielkiego, między innymi sekretami znalazłem sposób zrobienia takiego pierścionka, który nosząc na ręku, można w każdej chwili zadowolnić jedną swoją namiętność, ale tylko jedną. Na przykład, jeżeli kto namiętnie lubi pić, to nosząc ten pierścionek na ręku, może ciągle mieć wino doskonałe i w ogólności trunki, ale jeśliby człowiek taki polubił potem namiętnie polowanie, to Albertus powiada, że pierścionek straci natychmiast całą swoje tajemniczą siłę. Chcąc z niego korzystać, trzeba się do śmierci trzymać jednej namiętności."

„Jakąż pan sobie wybrałeś, żeś się tak prędko zbogacił?"

„Ja lubiłem gry hazardowne i dziś jeszcze je lubię, tylko nie przegrywając nigdy, tryumfując na pewne, straciłem prawdziwą, artystyczną, że tak rzekę, przyjemność gry. A zresztą mam już aż nadto pieniędzy, jestem stary i chciałbym świata użyć, a nie znam go wcale, bom życie zmarnował przy bankierskim stoliku."

Oczy Kozery ledwie nie wyskoczyły z orbitów, tak je wytrzeszczył, piekielny ogień w nich gorzał. Obejrzał się i spostrzegłszy, że nie było nikogo w pokoju, schwycił nóż ze stołu, skoczył do starego i głuchym zawołał głosem:

„Starcze! oddaj mi pierścionek!" Stary Frenolestes uśmiechnął się i rzekł: „Czy za głupiego mnie masz, mój łaskawco, że się tak dziwaczysz? Gdybym jeszcze na ulicy nie miał był zamiaru ustąpić ci tego pierścionka, czyżbym cię tu był przyprowadził, nakarmił, napoił i sekret odkrył, dlatego tylko, żebyś mnie zamordował? Oto masz pierścionek, weź go i bądź moim sukcesorem. Graj w karty, będziesz bogatym, ale pamiętaj, żebyś nie folgował żadnej innej namiętności, bo wszystko stracisz."

To mówiąc, pożegnał go.

Kozera nałożył pierścionek na palec, powrócił do domu i sam jeden zaczął rzucać karty, wyobrażając sobie, że jest bankierem, a ktoś poniteruje. Ten ktoś ciągle przegrywał! Jakub spostrzegł, że mu szalone szczęście towarzyszy. Zaczął potem kłaść karty dla dwóch, trzech, dziesięciu poniterów, i wszyscy przegrywali! W zbytku radości tańczył po pokoju z kartami, tarzał się na podłodze, połknął kilka asów, biegał jak wariat, dopóki tak mocno głową o piec nie uderzył, że mu rozwaga wróciła.

Nazajutrz pan Kozera grał w karty z kilkoma amatorami tej sztuki i wszystkich ograł. Potem co dzień gdzie indziej próbował szczęścia i wszędzie służyło mu nieodstępnie, tak że głośno już o tym zaczęto mówić i Kozera przeląkł się, żeby, nie rozumiejąc powodu jego sukcesów, nie ogłoszono go po prostu za szachraja. Zaczął tedy czasami grać bez pierścionka i chcąc przegrywać, przegrywał na pewne. Takim sposobem szulerską swoją reputacją salwował od katastrofy. Nareszcie, zebrawszy znowu pieniądze, puścił się za granicę, objechał i ograł całą Europę i przybrawszy sobie tytuł hrabiego z ogromnym majątkiem wrócił do kraju. Tu grał ciągle, żył wystawnie, miał roje przyjaciół i w najlepszych domach bywał mile przyjmowany, bo tylko mały gracz mą reputację szulera, ale gracz na wielką skalę i do tego wystawnie żyjący, i hrabia — e, to inna rzecz! C'est un homme comme il faut. Nareszcie Frenolestesowi znudziło się czekać płodów rzuconego nasienia — postanowił rozwiązkę przyśpieszyć.

Pod postacią lwa warszawskiego przyłączył się do przyjaciół hrabiego Kozery i przegrywając mu wiele pieniędzy, w bliskie bardzo wszedł z nim stosunki. Kozera prawie nie bywał w towarzystwie kobiet, bo będąc wyłącznie oddany swojej namiętności, szkaradną miał manierę i żadnej nie posiadał wytworności. Jeżeli tedy był w salonie, to odsuwał się ile możności dalej od dam, z boku tylko poglądając na przystojniejsze. Czasami ciągnęło go do kobiet, ale nie znajdował w sobie dość odwagi zacząć z nimi rozmowę. Frenolestes wiedział o tym doskonale.

Pewną razą, przegrawszy panu Jakubowi znaczną kwotę, rzekł:

„A, hrabio, wiesz, mon cher, pojedziemy na bal do Generałowej; dziś szczególnie wesoło się zabawimy."

„A banczek będzie?" — spytał Kozera.

„Wiesz dobrze, że w tym domu nie ma gry."

„To cóż ja tam będę robił? Zanudzę się."

„Gdzie tam! Tyle tam kobiet będzie! A propos, będzie i pani*** z córką swoją, Anielą. Jeszcze wczoraj mówiły mi o tym, i pytały się wyraźnie, czy ty będziesz? Zaręczyłem za ciebie i mile mi podziękowano."

„Kto? Kto?"

„Jużci panna Aniela, rozumie się." „Ach! Śliczna dziewczyna! Cóż robić? Jedźmy."

Na balu, przez starania Frenolestesa, Kozera zbliżył się do panny Anieli i bardzo łaskawie był przyjęty. W tym czasie miał już blisko czterdzieści lat, życie swoje strawił marnie wśród kart i ekscesów, serce jego nie znało innych wzruszeń oprócz radości z wygranych pieniędzy i ta radość przez przekonanie pewnej wygranej była zużyta, przytępiona. Nie było w nim żadnego żywego uczucia. Zdawał się zupełnie niezdolny do miłości, która wymaga serca świeżego i nieskażonego — a jednak, czy panna Aniela była tak piękna, czy Frenolestes tak rzecz urządził, dość że Kozera gwałtownie się pokochał. Oddał się tej nowej namiętności z taką powolnością, że kiedy Aniela zażądała, iżby gry poprzestał, przyrzekł jej to natychmiast, schował swój czarnoksięski pierścionek do kufra z siedmią zamkami i z podziwieniem wszystkich, danego słowa dotrzymał. Z taką samą namiętnością, jak wprzód oddawał się kartom, tak teraz marzył tylko o kochance i żył nadzieją, że kiedyś odda mu rękę. Istotnie, matka, widząc pana Kozerę zupełnie zmienionym, zezwoliła na małżeństwo.

Kozera ubóstwiał swoje nadobną  żonę. Po roku Bóg dał im syna i nic już nie brakło do ich szczęścia, kiedy dziwne sny zaczęły dręczyć pana Jakuba. Co noc pokazywał mu się tajemniczy starzec i pytał: „A co zrobiłeś z moim pierścionkiem?" Zniecierpliwiony, otworzył kufer z siedmią zamkami, wziął pierścionek do ręki i niezmiernie się zdziwił  — szanowny klejnot, co dawniej miał kolor szczerego złota, stracił cały blask i poczerniał jak podły kruszec! Przestraszony tą przemianą, schwycił talię kart, zaczął rozkładać na prawo i na lewo, i spostrzegł, że talizman stracił swoję własność  — karty bankiera przegrywały jedna po drugiej! Zadumał się Kozera, ale pomyślawszy, że miał ogromny majątek, żonę, syna, przestał się frasować. Wszakże stan jego coraz się pogarszał. Stary co noc pokazywał mu się we śnie i szeptał do ucha: „A po co oddałeś się drugiej namiętności? Teraz ci żal talizmanu, he? Jeżeli chcesz, to ci powiem jeszcze, jak rzecz naprawić."

„Powiedz! Powiedz!" — wołał Kozera przez sen.

„Słuchajże: grając długo z pomocą pierścionka i obserwując grę, nabyłeś dosyć doświadczenia, grajże teraz bez pierścionka i jeżeli przez samą kombinację sztuki ograsz najsławniejszego szulera, to przyrzekam ci, że talizman dawną siłę odzyska. A przy tym pamiętaj, że grając bez pierścionka, dopiero poznasz tajemniczą rozkosz badania losu, śledzenia najskrytszych, że tak powiem, myśli i kaprysów fortuny."

Kozera nie mógł się oprzeć łudzeniom starego i zaczął grać na nowo. Ani prośby, łzy i cierpienia żony, ani perswazje przyjaciół nie potrafiły go wstrzymać. Recydywa była straszna, niepohamowana.

Przegrywał pełne kieszenie złota, przychodził do domu, przepraszał  żonę, przyrzekał poprawę i nazajutrz szedł znowu do szulerni. Teraz już czuł zasadniczą  naturę namiętności — wolał przegrywać jak nie grać wcale. Śmierć dziecka, nędza w domu, choroba żony, nic go nie poprawiło. Nareszcie przegrał wszystko, powykradał nawet suknie chorej Anieli i przegrał. W czasie snu wyciągnął biednej kobiecie poduszkę spod głowy, spieniężył i poszedł postawić na kartę, żeby coś wygrać na lekarstwo i pokarm dla cierpiącej.

Przegrał poduszkę!

W rozpaczy rzucił się do nóg jednemu z szulerów i prosił o pożyczenie kilku złotych. Szuler odmówił, bo wiedział, że pożyczone pieniądze natychmiast postawi na kartę, a dopuszczenie takiej rzeczy  statutem szulerskim zabrania się. Kozera ścisnął pięście i pieniąc się ze złości, wybiegł z pokoju. We drzwiach wpadł na kogoś wchodzącego, spojrzał i osłupiał  — to był stary gracz, co mu kiedyś dał pierścionek i co mu się potem we śnie. pokazywał, między nami mówiąc, Frenolestes!

„Pieniędzy! Pieniędzy! — wrzasnął Kozera i schwycił starca za gardło. — Daj chociaż złotówkę!"

„E, cóż tak mało? — Ja ci dam więcej, wszak żona twoja śmiertelnie chora, potrzebuje pokarmu i lekarstw" — i dał mu pięć dukatów.

Twarz Kozery rozpromieniła się na widok złota. Położył cztery dukaty do kieszeni, a piąty trzymał w ręku i dumał.

„Cóż? — rzekł Frenolestes. — Nie myśl długo, kiedy chcesz, to postaw tego dukata na kartę, tylko spiesz się, bo losy twoje ważą się w tej chwili."

Kozera postawił  — i wygrał!

Frenolestes złośliwie się uśmiechnął, patrząc na niego z boku.

Pan Jakub, upojony szczęściem, próbował go dalej, grał z początku dosyć pomyślnie, ale nareszcie wszystko, do ostatniego szeląga przegrał!

„Przekleństwo! — wrzasnął targając sobie włosy i biegnąc do starego, znów zawołał: — Daj choć złotówkę dla żony!"

„Już późno — odpowiedział Frenolestes —  żona twoja w tej chwili z głodu umarła. Przed godziną dałem ci pięć dukatów i mówiłem, żebyś się  śpieszył, nie chciałeś jej uratować, wolałeś ją zabić..."

Kozera pobladł, oczy stanęły mu kołem, zachwiał się i upadł na ręce Frenolestesa, który go prościuteńko tu przyprowadził.

Click here to read the Special Feature: Soren Gauger on Ludwik Sztyrmer.