Ciemno, prawie noc

Joanna Bator

Artwork by Lee Wan Xiang

Ostatnia Pani

Tego misia wielkości dwulatka ojciec przywiózł dla mnie z NRD. Pojechał tam na jedną ze swoich wypraw, z których wracał po kilku dniach albo tygodniach uboższy o parę złotych i bogatszy o kolejną mapę podziemi Zamku Książ, lepszą od poprzedniej, z pewniejszego źródła, jak nas zapewniał. We wschodnim Berlinie spotkał się wtedy z Niemcem z Argentyny, a może z Boliwii. „O, ten wie takie rzeczy, że włos się jeży!” opowiadał nam podekscytowany. „Dzięki tej mapie jestem w domu” cieszył się i błyszczały mu oczy, a ja nie śmiałam sprostować, że jego dom jest tu, z nami, a nie pod ziemią. Wkrótce ojciec ruszał z nową mapą na poszukiwanie skarbu, pełen animuszu machał do nas ze ścieżki prowadzącej do zamku i wracał raz jeszcze pokonany. Nazwałyśmy rudego misia Hans i wieczorami Ewa opowiadała mi historie Hansa, Niemca z NRD, zamiast bajek o księżniczkach i księciach. „Guten Abend, meine kleine!” Stawała się Hansem moja piękna siostra, mówiła grubym głosem z niemieckim akcentem i opowiadała o przygodach Hansa na froncie, o jego spotkaniu z czterema pancernymi i o skarbie, który ukryty jest pod Zamkiem Książ. „Tylko Hans wie, jak tam dotrzeć, meine kleine! Nie zdradził tego nawet Marusi, choć kochał ją skrycie. Tylko Hans ma prawdziwą mapę. Dzięki niej znajdziemy perły księżnej Daisy, ostatniej pani na Zamku Książ. Perły, Wielbłądko! Tylko one się liczą”. Zdaniem mojej siostry, cały skarb Hitlera nie był tak ciekawy jak sześciometrowy sznur najdoskonalszych pereł, lśniących niczym ugniecione w kulki światło księżyca. Gdybyśmy go miały, spełniłyby się nasze marzenia, życie stało się jasne i czyste jak ogród po wielkim deszczu. Tak mówiła Ewa, a ja jej wierzyłam, bo gdy wymawiała słowa takie jak „ogród”, „wielki deszcz”, „perły”, widziałam ociekające wodą kępy floksów i strzępiaste georginie lśniące w nagle rozbłysłym słońcu jak z dobranocki. „Słuchaj, Wielbłądko, siuśmajtko, słuchaj, meine kleine!” Miś z NRD unosił łapę, kiwał głową, jego oczy ożywały. „Nasz rudy Hans jest dobrym Niemcem. Nie zabijał dzieci, piesków ani kotków, meine kleine, nie palił w piecach dzidziusiów, o nie, i gdyby to od niego zależało, skarb ukryty pod Zamkiem Książ należałby już do nas”. Głos Hansa wydobywał się z mojej siostry: „Ja, ja, meine kleine, mówcie tylko, czego chcecie, zamknijcie oczy i ein, zwei, drei!”. Moja siostra wiedziała, czego chce. Pragnęła wyjechać do Warszawy i zostać aktorką. Przybierze pseudonim Daisy, Daisy Tabor. To brzmi odpowiednio! Nasze nazwisko i imię pięknej pani na Zamku Książ, które, zdaniem Ewy, pełne jest splendoru i tajemniczości. Jak Daisy, ona też będzie podróżować po całym świecie! Z każdego miejsca przyśle nam pocztówkę. A jakie przywiezie prezenty!

To ojciec zaszczepił w Ewie fascynację księżną Daisy i zaginionym sznurem pereł. Być może rozpoznawał w starszej córce swoje pragnienia i zanim stracił jasność umysłu, zdał sobie sprawę, że Ewa musi dostać od niego w darze coś wyjątkowego, bo zwykłe życie i zwykłe marzenia nie będą w stanie utrzymać jej na powierzchni. Gdy w obliczu nowego planu ogarniał go dobry nastrój i nadzieja, opowiadał nam historię ostatniej pani na Zamku Książ i wtedy wyjątkowo miałyśmy wstęp do jego pokoju. Siadałyśmy przytulone na starej skórzanej kanapie, o której ojciec mówił, że ma wielbłądzi kolor, a ja uwielbiałam ją dlatego, że wielbłądy kojarzyły mi się z podróżą, bezkresem i ruchem, tym wszystkim, czego pragnęła Ewa, a co w końcu stało się moim losem. Ojciec opierał łokcie na biurku, „dawno, ale nie tak bardzo dawno temu” zaczynał, „w angielskim pałacu urządzono bal”. Jego opowieść pełna była wyrazów zbyt trudnych dla dziewczynki, kandelabry, fraki, kotyliony, turniury, muślin i mitenki, lambrekiny, ale sam dźwięk słów upajał mnie tak, jak Ewę wydarzenia i przygody. Przywierałam mocniej do ramienia siostry, bo bałam się, że to, co czuje, słuchając opowieści ojca, oddala ją ode mnie i od tego domu tak bardzo, iż nie zdołam jej dogonić nawet na wielbłądzie w wielbłądzim kolorze. „Księżna Daisy naprawdę nazywała się Teresa Olivia Cornwallis-West i była córką pułkownika brytyjskiej armii królewskiej” opowiadał nasz ojciec. „Cornwallis-West” powtarzała nabożnym szeptem Ewa. „Młoda Angielka już wówczas olśniewała urodą” wzdychał ojciec, a moja siostra prostowała się, przechylała kokieteryjnie głowę, chcąc pokazać to, co wkrótce wielu zauważy: że i ona olśniewa, a więc oczywiste być musi, że jej piękno stanie się początkiem równie pięknej opowieści. „Teresa Olivia Cornwallis-West w wieku osiemnastu lat poślubiła ostatniego właściciela Zamku Książ, Jana Henryka V von Pless, cóż to była za piękna para. Bale, kandelabry, krepdeszyny, tafty, kotyliony” opowiadał dalej ojciec. „W podróż poślubną pojechali do Paryża, a stamtąd do Egiptu, gdzie z pewnością widzieli wielbłądy” dodawał specjalnie dla mnie, bo wiedział, że fascynowały mnie te stworzenia, niepiękne wprawdzie, ale uparte i silne. Moja siostra, podobnie jak księżna Daisy, lubiła koty, które we mnie zawsze wzbudzały lęk. Do dziś nie jestem w stanie do końca pojąć, jak jedno stworzenie może łączyć w sobie tak doskonale kruchość i siłę. Moja siostra to rozumiała i gdy chodziłyśmy karmić dzikie koty żyjące pod Zamkiem Książ, miałam wrażenie, że one rozpoznają w niej kogoś podobnego sobie. Wydawało mi się, że całe to piękno i tajemniczość przynależą mojej siostrze w sposób oczywisty, jak księżnej Daisy, a gdy będę blisko Ewy, może i na mnie, niepozorną dziewczynkę w wielbłądzim kolorze, spłynie odrobina blasku, może zyskam trochę kociego wdzięku. Sądziłam, że to rozedrganie, które otaczało Ewę tak, że gdy patrzyło się na nią z pewnej odległości, powietrze wokół falowało jak nad rozgrzanym piaskiem, zapowiada coś wyjątkowego, coś na miarę Teresy Olivii Cornwallis-West i jej pereł.

Tamtej ostatniej zimy moja siostra mówiła tylko o nich. Budziła mnie w nocy, gdy spałam przytulona do rudego Hansa z NRD, i opowiadała historię księżnej Daisy jeszcze raz, znów inaczej, a ja byłam zbyt mała, by zauważyć, że jej nienaturalnie powiększone oczy i zimny pot na czole to zapowiedź katastrofy. „Siostrzyczko Wielbłądko w wielbłądzim kolorze, to ja, Daisy” szczebiotała. „Das ist Daisy” powtarzała grubym głosem Hansa, „obudź się, meine kleine, i słuchaj”. Kładła się obok mnie na wznak i mówiła: „Był czarny czarny las w tym czarnym czarnym lesie był czarny czarny dom w tym czarnym czarnym domu był czarny czarny pokój w tym czarnym czarnym pokoju był czarny czarny stół na tym czarnym czarnym stole była czarna czarna trumna w tej czarnej czarnej trumnie był biały biały trup”. Umierałam ze strachu, a Ewa łaskotała mnie i powtarzała: „Biały trup na trupie pereł sznur trupi blask czarny dom pereł sznur. Nie śpij! Powtarzaj ze mną”, mówiła coraz szybciej, tak że plątał mi się język i nie mogłam nadążyć. Na tym polegała nasz relacja: nie mogłam za nią nadążyć i nie zdążyłam, gdy mnie potrzebowała.

Ulubiony przez Ewę fragment opowieści ojca dotyczył wyprawy księżnej Daisy do Egiptu. „Słuchaj, Wielbłądko! Egipt, zatoka Aden. Jest tak gorąco”, Ewa wachlowała się z teatralną przesadą, jakby do Wałbrzycha nagle dotarła fala egipskiego upału, „jest tak gorąco, że można jajka gotować w piasku. Twoje ukochane wielbłądy w wielbłądzim kolorze żrą daktyle pod palmami, a poganiacze śnią w cieniu o zimnej pepsi-coli i Eskimoskach. W Egipcie, siostrzyczko, słońce jest pięć razy większe niż tu, a w południe od jego promieni dżentelmeni zapalają fajki. Pyk, pyk, puszczają dym, który pachnie jak świeże basie z bitą śmietaną”. Basie, najlepsze na świecie ciastka z kawiarni Madras w wałbrzyskim rynku, basiowy dym, łykałam ślinę, a moja siostra mówiła o Daisy: „Ubrana na biało księżna stała na brzegu morza osłonięta chińską parasolką. Patrzyła na egipskich chłopców, którzy nurkowali z nożami w zębach. Smagli chłopcy, noże w zębach, zęby jak perły, siuśmajtko, skup się. Łowili dla niej perły, dla pięknej Daisy, a ona kręciła parasolką na bambusowej rączce”. Opowieść mojej siostry za każdym razem bogatsza była o nowe szczegóły. Ale puenta ta sama. Po jakimś czasie Daisy zaczęło się nudzić w prowincjonalnym porcie, może dopadła ją pierwsza fala melancholii i chciała ruszać dalej w nadziei, że uda jej się przed nią uciec. Ponaglała więc męża, a książę von Pless poganiał wynajętych poławiaczy i w gorące noce przekonywał młodą żonę, że czeka ich piękne życie na Zamku Książ, a smutek to nic więcej, tylko zmęczenie podróżą i obcym klimatem. Nie chciał słuchać wyjaśnień poławiaczy, że na taką głębokość nie można schodzić raz po raz bez ryzyka, że chłopcy potrzebują więcej wypoczynku. Brakowało jeszcze kilku pereł, by sznur miał idealną długość sześciu metrów. „Sześć metrów” powtarzała zafascynowana Ewa i pytała, czy to sobie wyobrażam, sznur pereł jak dwa wielkie pytony z wrocławskiego zoo, jak sześć siostrzyczek w wielbłądzim kolorze postawionych jedna na drugiej. Ostatniego dnia połowów Daisy udała się na przejażdżkę łódką, by raz jeszcze popatrzeć z bliska na pracę poławiaczy. Jeden z nurków, ten, który zawsze wyławiał najokazalsze perłopławy, wynurzył się ostatkiem sił z ogromną muszlą. Rzucił ją księżnej do stóp i coś powiedział, patrząc jej prosto w twarz. Zanim ktoś zareagował na to zuchwalstwo, z ust nurka popłynęła krew i skonał. Podobno egipski poławiacz pereł raz jeszcze popatrzeć z bliska na pracę poławiaczy. Jeden z nurków, ten, który zawsze wyławiał najokazalsze perłopławy, wynurzył się ostatkiem sił z ogromną muszlą. Rzucił ją księżnej do stóp i coś powiedział, patrząc jej prosto w twarz. Zanim ktoś zareagował na to zuchwalstwo, z ust nurka popłynęła krew i skonał. Podobno egipski poławiacz pereł przeklął księżną i wszystko, co stało się potem z panią na Zamku Książ, było konsekwencją jego klątwy. „Klątwa klątwa klątwa” powtarzała Ewa, a ja miałam wrażenie, że samo to słowo, którego wymówienie wymaga przyklejenia języka do podniebienia, powtarzane szaleńczo brzmi jak kląskanie jakiejś nieludzkiej istoty i ma w sobie straszną moc. Perły i klątwa, obsesja mojej siostry, gwiazdy sceny i ekranu, po którą miał przyjechać pociąg do Hollywood. Sześciometrowy sznur pereł został uwieczniony na słynnym zdjęciu Daisy, jego reprodukcja stała na naszym stoliku do odrabiania lekcji. „Jestem do niej podobna, prawda?” pytała Ewa i przykładała fotografię księżnej do twarzy. „Jestem do niej podobna?” szturchała w brzuch Hansa i domagała się potwierdzenia. „Podobna” przytakiwałam, ale mnie Ewa wydawała się o wiele piękniejsza.

Moja siostra była pewna, że perły księżnej Daisy są nadal w Wałbrzychu i trzeba je odnaleźć, by położyć kres klątwie. „Jedna osoba nie da rady i jeśli zatrzyma naszyjnik dla siebie, umrze w straszny sposób, rozszarpana od środka. Dlatego sznur trzeba rozciąć i rozdzielić klejnoty. To bardzo ważne!” Pewność Ewy wydawała się niezachwiana. Byłam ciekawa, kto dostanie perły księżnej Daisy. „Czy my także?” „Dostaną je strażnicy pereł” tłumaczyła Ewa i lśniły jej oczy. „Kim są?” „Strażnicy pereł to osoby, które mają szczególną właściwość: siłę mogącą zrównoważyć klątwę poławiacza”. „A jeśli nie uda nam się odnaleźć pereł księżnej Daisy, to co wtedy?” „Co jakiś czas będzie się tu działo coś bardzo złego”. „Jak złego?” chciałam wiedzieć. „Tak złego, że w najlepszym człowieku otwierają się przejścia, przez które zło wchodzi do środka i wtedy jest zgubiony”. „Którędy?” Przytulała mnie i łaskotała, „przez nosek, uszka, pod paszkami, między paluszkami, właśnie tędy”. „Trzeba temu zapobiec!” „Dlatego musimy znaleźć perły i wynieść je na słońce, ale koniecznie w ciemnych okularach, bo w przeciwnym razie oślepi nas ich blask”. „Położymy je w ogrodzie pod porzeczkami, tam nikt ich nie znajdzie” proponowałam. „Utopmy je w Zagórzu! Niech znikną na zawsze. Albo zamieńmy je na jedzenie dla kotów z Zamku!” Byłam praktyczną dziewczynką i w porównaniu z Ewą pozbawioną wyobraźni. „Nie możemy, Wielbłądko, nie należą do nas. Ale wejdziemy w Zagórzu na wiszący most, rozhuśtamy go z podbitką jak huśtawkę w ogródku jordanowskim, chcesz?” Taka była Ewa: zamęt, perły i rozhuśtany most.

Kucałam w piwnicy nad zniszczonym pluszowym misiem z NRD i opłakiwałam moją utraconą siostrę. Miała siedemnaście lat i wiedziała, że odchodzi. Każda opowieść Ewy kończyła się tak samo. Dzięki mapie od księżnej Daisy nasza dzielna trójka poszukiwaczy skarbów, my i rudy Hans z NRD, przedarła się przez labirynt tuneli, pokonała wrogów, jakich nie powstydziłby się agent 007, odgadła sekretny kod i otworzyła wrota, za którymi sznur pereł lśnił w ciemności. Byliśmy blisko, ale zawsze w ostatniej chwili pojawiali się oni. „Kto?” „Musimy ich nazwać, Wielbłądko?” „Tak”. „Dlaczego?” „Bo wszystko jakoś się nazywa, nawet ektoplazma i duchy”. „Dobrze, w takim razie oni to kotojady. Ale z małej litery, bo na dużą nie zasługują”. „Kotojady?” „Właśnie tak!” „Dlaczego kotojady?” „Nienawidzą kotów i koty wyczuwają ich pierwsze, prychają, stroszą sierść i umykają kocimi ścieżkami. Najbardziej czułe na obecność kotojadów są koty mieszkające pod Zamkiem Książ. To niezwykłe zwierzęta! Są czułe jak sejsmografy. Zostawiła je tu na straży księżna Daisy. Niektóre są tak wrażliwe, że gdy zbliżają się kotojady, umierają”. „Na śmierć?” „Niestety, Wielbłądko, nieodwołalnie” odpowiadała moja siostra. „Jakie są kotojady?” „Ich skóra jest zimna i gruba, oddech zatruwa powietrze i mąci myśli, sprawia, że człowiek robi się pusty, jakby wyjedzony od środka. I zimny, siuśmajtko, zimny jak trup. Ten, w kogo weszły kotojady, jest zimny jak cała zamrażarka mrożonek z supersamu!” „Kiedy przychodzą?” „Kiedy są otwarte wejścia. Zazwyczaj w listopadzie”. „Jak wyglądają kotojady? Są z Polski, Związku Radzieckiego czy może z Egiptu?” dopytywałam się, bo zawsze miałam pragnienie wiedzy konkretnej i pewnej. „Kotojady” mówiła Ewa „są wszędzie, za każdym razem przybierają inną postać, Wielbłądko. Są wytrzymalsze od wielbłąda, silniejsze od nosorożca. Żarłoczniejsze niż rekin ludojad. Trwają i żrą. Przenikają przez ściany, przez ciała, a gdy dostaną się do środka, sprawiają, że wszystko gnije i wypełnia się cuchnącą mgłą, jakby zepsuła się cała tona rokpola. Czają się w rurach łazienkowych, w lustrach, w króliczych norach, w kominach i dziurkach w nosie. Pod łóżkami siostrzyczek w wielbłądzim kolorze!” „Jak je rozpoznać?” nie ustępowałam. „Trzeba zapytać: raz, dwa trzy, czyś ty dobry, czyś ty zły?” odpowiadała Ewa, ale to już był żart. Rudy Hans z NRD rzucał się na mnie, łaskocząc tak, że krztusiłam się ze strachu i śmiechu jednocześnie. Wierzyłam, że Ewa obroni mnie przed kotojadami, bo oprócz niej nie miałam nikogo. Nie rozumiałam, jak bliskie było niebezpieczeństwo nawet wtedy, gdy moja siostra przestała jeść i spać, gdy stała nago w otwartym oknie naszej sypialni i powtarzała: „W tym czarnym czarnym domu był czarny czarny stół w tej czarnej czarnej trumnie był biały biały trup na trupie pereł sznur wielbłądko siuśmajtko módl się do matki boskiej kury nioski czarny dom czarna trumna biały trup”. Powtarzała tak szybko, że zaczynałam płakać, bezradna i przerażona, a ona prosiła: „Zabierz mnie do weterynarza i uśpij, siostrzyczko. A potem rzuć mnie na pożarcie krokodylom, daj ich skórę do wyprawienia i biegnij w świat w krokodylich bucikach. Nie oglądaj się za siebie”.

Pluszowy miś leżał teraz zapomniany i nasiąknięty wilgocią i patrzył na mnie w świetle latarki. Gdyby miał powieki, zamknęłabym mu oczy. Nie przyjechałam tu opłakiwać mojej siostry, bo to będę robić do końca życia, nieprzerwanie i z coraz większą wprawą. Wróciłam, by zrozumieć, co się stało.