Przypadek Ludwika Sztyrmera

Osobowość: zdecydowany kiedy wyznacza sobie cel; trudny do sprowokowania, zamkniety w sobie, z rzadka życzliwy, mroczny.

Większość czytelników wolałaby, aby jej ulubieni autorzy, szczególnie ci z Europy Środkowej byli osobnikami mizernymi, chorobliwymi, bladymi, pracującymi, dajmy na to, jako drobni bankierzy bądź biurokraci, którzy w sekrecie zapisują swoje niewiarygodne marzenia senne. Czytelnika uwiera fakt, kiedy pisarz środkowoeuropejski okazuje się być entuzjastą kulturystyki (Robert Musil) czy – jak w przypadku Ludwika Sztyrmera – dobrym żołnierzem i generałem w carskiej armii.

Przypadek Sztyrmera jednak, choć uwiera, daje możliwość zrekompensowania wywołanego zawodu. Za młodu ślamazarny (zdecydowanie un type non-sportif)  przezywany przez kolegów z klasy „foremką" w szkole wojskowej większość czasu spędził na wymyślaniu sposobów jakby tu dostać się do lazaretu, gdzie mógłby spokojnie odpoczywać –  raz posunął się nawet do posypania oczu wapnem. Jego związki z kobietami były głęboko neurotyczne i zazwyczaj uwidaczniały się stanami paranoi, mizoginii czy obsesji – choć z drugiej strony jest on jednym z nielicznych pisarzy, którzy jako pseudonim wybrali nazwisko kobiety. Oto, co Sztyrmer pisze o kobietach w swoim pamiętniku:

To jednak godne uwagi, że nie chcąc wchodzić w towarzystwa w niedziel jednak i w inne dnie chodziłem w mundurze do kościoła, nie żyby się modlić, ale żeby mnie widziano; zdawało mi się, że wszyscy na mnie tylko patrzą.; stawałem zawsze przy ławkach dam; a dość było,żeby w którym domu była młoda panna, żebym tam nie poszedł – tak byłem nieśmiały. Na ulicy szukałem sposobności, aby się kobietom natrącić. Było to młode, żywo już wtenczas odzywające się przywiązanie do całej płci, które czas tylko wzmocnił do tego stopnia, że dziś mogę powiedzieć, że żadnej kobiety nigdy nie kochałem i kochać nie będę, jak wszystkie razem...(...) Prawie przed samym końcem wakacyj, po wielkich trudach namówiono mnie, abym z wujostwem poszedł do publicznego ogrodu. Bałęm się kobiet – poszedłem jak na śmierć, przekonany, że w czasie spaceru którakolwiek ze znajomych przyłączy się do nas. I nie omyliłem się, bo ledwo weszliśmy w pierwszą aleję, na zakręcie, gdzie się ta rozdzielała na dwie inne, wujenka, zobaczywszy znajomych, poszła ku nim, ja zaś dla uniknienia tego pociągnąłem wuja w drugą, ależ o nieszczęście! Ledwie kilka kroków zrobiłem, widzę kilka nadchodzących kobiet naprzeciw nas; pytam się wuja, czy znajome, odpowiada z uśmiechem, że znajome; chciałem uciec, ale odwróciwszy się, spostrzegłem wujenkę, która z swoją kompanią szła za nami. Tak tedy okrążony ze wszech stron zarumieniony, zmieszany, stanąłem, oddając się w opiekę losu. Ledwie odeszły, prosiłęm wuja, żeby jak najprędzej wyjść z ogrodu."

Sztyrmer uzmysławia nam tu jak cienka linia odgradza Bustera Keatona od Franza Kafki. Dziennik można oczywiście czytać na wiele sposobów, ale wydaje mi się, że obecnie większość czytelników woli wierzyć pisarzowi niż powiedzmy, pięćdziesiąt lat temu, choćby po to, aby uniknąć kolejnej dyskusji o niewiarygodności narratora. Ze względną pewnością możemy powiedzieć, że zachowane fragmenty dziennika Sztyrmera zawierają ostro zarysowany obraz pisarza, dla którego pokłosiem paranoi było wytworzenie napięcia z niczego i dla którego prowadzenie dziennika dawało możliwość zamiany codzienności w arcypoważny dramat (albo też slapstickową komedię – i to właśnie ta niejednoznaczność daje nam asumpt do sproblematyzowania kwestii „Sztyrmer jako pisarz psychologiczny"; podobne zresztą wątpliwości mielibyśmy w przypadku zdefiniowania w ten sposób Becketta).

Umysł: wszystkoograniający. Tężyzna fizyczna: znakomita. Pamięć: znakomita. Precyzja: mierna

Jego domniemane arcydzieło, jest, rzecz jasna, zagubione Owym arcydziełem jest jego dziennik, o którym wiemy i który badamy na podstawie fragmentów wziętych z książki „Nasi powieściopisarze. Seria druga" autorstwa Piotra Chmielowskiego. Książka ta została wydana w roku 1895 i obecnie jest nie do zdobycia nawet w najlepszych polskich bibliotekach (jedyną kopię, jaką udało się znaleźć autorowi niniejszego szkicu jest skan znajdujący się w bibliotece Stanfordu). Jak widzimy z zacytowanego już fragmentu, zapisanego gdy Sztyrmer miał lat 25, ogólny nastrój zapisków jest klaustrofobicznie psychologiczny – tak samo jak „Wstręt" Polańskiego. Większość krytycznych opracowań książek Sztyrmera koncentruje się na jego nieistniejącym i dlatego też nieprzeczytanym arcydziele, na jego psychologicznej intensywności oraz na zagadnieniach dotyczących mentalnej niestabilność zawartej w pismach Sztyrmera. Badacze najlepiej oceniają te fragmenty jego dzieł w których bada on umysł ludzki, w szczególności swój własny zaś jego fantastyczne dygresje uznawane są wręcz za nieporadne.

Tymczasem uderzającym w bohaterach prozy Sztyrmera jest to jak bardzo pozostają nieprzezroczyści i nieokreśleni psychologicznie. Virginia Woolf wspomniała kiedyś, że czytając dziewiętnastowieczne rosyjskie powieści nie była w stanie zrozumieć motywacji żadnego z bohaterów; mogli oni być  fascynującymi postaciami, mówiła, ale nigdy nawet nie marzyła aby wejść w ich głowy.  W zasadzie to samo można powiedzieć o Sztyrmerze – jego tzw psychologia bohaterów fascynuje, ponieważ nie przypomina nam nikogo, kogo moglibyśmy poznać w życiu.

Pilność: odznacza się wielką potrzebą samodoskonalenia się, pracuje z metodyczną nieugiętością, ale tylko w wybranych obszarach

Do pewnego stopnia Kafka przyjmował podobną strategię. Tak samo Hitchcock. Zrobić tak, żeby bohater zachowywał się w sposób całkowicie nielogiczny (weźmy „Proces", czy też „Nieznajomi z pociągu"), żeby na dodatek bohater ten przyciągał jak magnes sytuacje niebezpieczeństwa oraz pewnej śmierci, co z kolei daje pisarzowi/reżyserowi możliwość stworzenia atmosfery zarazem straszliwej klarowności jak i sennego widziadła. W noweli tu wybranej („Frenofagiusz i Frenolesty")  Sztyrmer nie zapewnia czytelnikowi żadnego wglądu w motywację głównego bohatera , pana Pantofla, który długo się żali, spada z krzesła, rozmawia z obcym, a następnie ucieka do domu wariatów, bu tam przyglądać się kilku pacjentom.  Otoczenie pana Pantofla jest równie niejednoznaczne – nawet pod koniec książki nie jesteśmy pewni czy bohaterowi udały się odwiedziny , czy może sam zwariował, lub czy może przypadkowo się zabił w scenie początkowej , a sam wędruje po Piekle (interpretacja, jaką nam narzuca wergiliański bohater służący Pantoflowi za przewodnika). Wszystko – a mamy tu na myśli rzeczywistość zachowania bohatera, rzeczywistość zewnętrzną oraz jego tzw. życie wewnętrzne -- jest misternie skomponowane tak, aby można było odczytać prozę Sztyrmera na trzy wymienione sposoby.

Rysunek: brak talentu.

Wassilij Grossman w „Życiu i losie" powiada: „Często wyśmiewamy się z intelektualistów za ich watpliwości , za ich rozdwojenie jaźni, za hamletyzowanie. Kiedy byłem młody, pogardzałem tą stroną samego siebie. Obecnie jednak zmieniłem  zdanie: ludzkość zawdzięcza wiele książek oraz wiele odkryć tym niezdecydowanym i wątpiącym"; osiągnęli oni co najmniej tyle, co prostaczkowie którzy nigdy żadnych wątpliwości nie mieli. A kiedy  przychodzi co do czego, również oni są gotowi pójść na stos "

Z czterech nowel przedrukowywanych w wieku dwudziestym jedna jest głupawą farsą, druga (niniejsze tłumaczenie) połączeniem Dantego, Jana Potockiego oraz Lawrence Sterna; trzecia pólbiograficznym przedstawieniem „zmęczenia duszy"; czwarta zaś opowieścią o opętaniu przez demony, przypominająca prozę E.A. Poe i E.T.A. Hoffmanna. Sztyrmer napisał również traktat pt. „Zwierzęcy magnetyzm" oraz pamflet na kilka typów kobiecych osobowości w którym doradzał, który z owych typów najlepiej nadaje się do małżeństwa. Nic nie jest tu spójne, nic nie łączy się w jedną całość. Ku rozpaczy tłumacza, prozie Sztyrmera udaje się osiągnąć imponujący rytm, po czym jest on zniszczony za pomocą jednej dygresji, która okazuje się przygnębiająco płaska. Pisarze tacy jak Sztyrmer pozwalają dzięki swoim abstrakcyjnym rozwiązaniom fabularnym dowiedzieć się o „rzeczywistych" czynnościach umysłu równie dużo jak ci, którzy piszą tak jakby ich pisarstwo wyekwipowane było w dyktafon, na który nagrywane są prawdziwe codzienne rozmowy; stąd też nie ma potrzeby powoływania tutaj myśli Waltera Benjamina („również przegrani historii się liczą"). Aby uznać niepokój Sztyrmera za cnotę należy jedynie odrobinę przemieścić perspektywę.  Mamy w jego przypadku do czynienia z tą samą nerwową energią, która prowadzi nas do fragmentów tak dalekowzrocznych i inspirujących, że aż wpadamy w osłupiały zachwyt.

Jednym z takich fragmentów jest wstęp do przetłumaczonej tu noweli „Pantofel do Publiczności". Bohater, Pan Pantofel, wygłaszając swoją mowę, chowa się za swoimi słowami, stając się nieomal niewidzialnym. Czytamy te słowa jako bezpośrednio wypowiedziane przez autora, z a to wzrastającą a to malejąca świadomością, że czytelnik jest w zasadzie Publicznością. „Rozmowa" ta ma dzięki temu czterech uczestników: Pana Pantofla, Ludwika Sztyrmera, Publiczność oraz czytelnika, którzy, wszyscy razem, w mniejszym bądź większym stopniu angażują się we wzajemne relacje bądź rozpoznają się wzajemnie w każdym z wymienionych postaci. Jednocześnie nic w takiej formule nie przypomina uroczych słodkości, jakie zaserwowałby nam Italo Calvino. Efekt ogólny  -- szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę  literackie niedociągnięcia Sztyrmera oraz niedbałość odnośnie tonu wypowiedzi  -- jest zadziwiająco wzruszający.

Pomysłowość: bardzo słaba; Organizm: całkiem silny.

Mmniej więcej co pięćdziesiąt lat ktoś próbuje przywrócić Sztyrmera do czytelniczego życia. W roku 1939 – złym roku jak na wysiłek przywrócenia do życia zabawnego autora prozy fabularnej – Kazimierz Czachowski nazwał go „meteorem psychologicznej powieści" i porównał go do Brunona Schulza. W roku 1948 Jerzy Andrzejewski (autor „Popiołu i diamentu") napisał: „[Sztyrmer] nie był pisarzem wielkim. Ale cóż to za ciekawy pisarz! "   Pięć lat później dwie z jego nowel zostały wydane serii Klasyka mniej znana (nakład wyczerpany).

Wierzyć, że każde tłumaczenie literackie jest na swój sposób głosem oddanym na to co powinno należeć do sprawiedliwej historii literatury jest już poglądem raczej staromodnym. Choć wielcy pisarze bywają skazani na zapomnienie a podłe skryby kanonizowane, teoretycznie imperatywem tłumacza jest wyrównywać tę dysproporcję. Dziś oczywiście tłumacze są w większości wynajmowani przez wydawców albo instytuty kultury, i, tłumacząc mniej więcej te same książki, co ich wspierani sponsorsko koledzy w innych krajach podreperowują swoje dochody . W tak właśnie zinstytucjonalizowanych czasach pisarze tacy jak Sztyrmer (bądź E.E.Poe, którego, rzecz jasno, „odkryli" Francuzi) łatwo odchodzą w zapomnienie. Tłumacz nie ma powodów do rekomendowania Sztyrmera, poza jednym: pisał bardzo oryginalne ksiązki. W dziele Sztyrmera nie ma niczego rutyniarsko zawodowego a jego pisarstwo powoduje, że ci, którzy czytają sobie do poduszki dzieła większości modnych powieściopisarzy wpadają w estetyczne zadziwienie. To właśnie domniemana „niekompetencja" oraz „dziwność" dodają jego prozie smaku prawdziwej witalności i dają pewność, że za jakieś 50 lat Sztyrmer znów zostanie przywrócony czytelniczemu życiu.

Click here to read an excerpt from Ludwik Sztyrmer's Phrenophagos and Phrenolestes, translated from the Polish by Soren Gauger.